Ale o co kaman, czyli "Colorado Kid" Kinga

  • 2
Pierwsze kilkanaście stron „Colorado Kida” to jest to co ubóstwiam w Kingu, a mianowicie mięsiście nakreśleni bohaterowie, których jestem w stanie łyknąć i bez problemu polubić (albo znienawidzić). To nie Rollins, który swoje postacie wprowadzał z finezją skandynawskiego drwala. Tutaj krótka rozmowa w restauracji pomiędzy dwójką sędziwych staruszków zajadających się kanapką z homara, a młodą adeptką dziennikarstwa jest bardziej pasjonująca niż wszystkie cliffhangery z „Lodowej pułapki” razem wzięte. Co mistrz to mistrz, ale jednak w przypadku „Colorado Kida” mistrzu trochę przeholował i w sumie kończyłem tę krótką historię trochę wkurzony, że zostałem zrobiony w balona. No bo kiedy Vince Teague prawi nam, że dobra historia powinna mieć początek, środek i koniec, to ja się z nim zgadzam, bo chłop dobrze gada. Ale co ja mam powiedzieć kiedy King gra mi na nosie i pomija jedną z tych składowych dobrej historii. I co z tego, że dobrze się czyta (w końcu to King; no chyba, że pisze ze Straubem), kiedy po skończonej lekturze przychodzi do głowy tylko WTF, ale na pewno nie dlatego że to było takie och i ach. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że gdzieś pomiędzy wierszami znajduje się odpowiedź na nieśmiertelne pytanie „kto zabił”. Pewnie jest tu ogromne pole do popisu dla wszystkich kingologów, tropiących na kartach jego powieści wszelkie smaczki i nawiązania. Ja jednak wymiękam. Acha. I nie przekonuje mnie odczytywanie tej nowelki jako peanu na cześć rzetelnego dziennikarstwa. Bo wierzę, ze Kinga stać na coś więcej.

Hellołinowo po polsku, czyli antologia "Halloween" z Oficynki

  • 1
Na zeszłoroczne halloween Oficynka postanowiła rozpieścić horroromaniaków stosownym zbiorkiem opowiadań. Fajnie, ze pojawiają się u nas takie inicjatywy i kibicuję gdańskiemu wydawnictwu powtórki w tym roku, bo spędziłem nad tą antologia kilka fajnych chwil. Trochę szkoda, że tylko kilka, ale niektórych opowiadań nie byłem stanie ogarnąć. Takiej „Rodziny jeży” to nawet nie dałem rady skończyć. Ja przepraszam, ale haluny neonazisty i stado dzików, które z jakichś powodów są nazywane jeżami to jednak nie moja bajka. Tak jak historie Izy Szolc i Krzysztofa Maciejewskiego. Sorry, ale poległem przy czytaniu. Na szczęście zdecydowana większość to solidne czytadła, może nie z gatunku trzepiących czachę, ale będących fajnym wypełniaczem czasu.

Jeśli jednak miałbym wskazać jakieś „the best of” tego zbioru to bez wahania wymieniłbym opowiadania Łukasza Śmigla, Piotra Rowickiego i Dawida Kaina. O Śmiglu już się na tym blogu wypowiadałem i po opowiadaniu z „Halloween” zdania nie zmieniam. To solidna rzemieślnicza robota. Może facet nie zaskakuje mnie jakąś petardą definiującą gatunek od nowa, ale po raz kolejny kończyłem napisane przez niego opowiadanie z przyjemnością. Na Rowickiego zwróciłem uwagę przy tej antologii. Tutaj też jest z humorem, a stylizowany na wzniosły literacko tekst bardzo fajnie koresponduje z horrorowym akcentem opowiadania. I na koniec crème de la crème całego zbioru. „Książę kłamców” Kaina przenosi nas w niezwykły świat nieuleczalnych książkowych ćpunów, którzy miast najlepszej działki wolą wciągać oryginalne fabuły. Chyba najmroczniejszy tekst w antologii. I najbardziej niepokojący. Chociaż muszę przyznać, ze poznałem się pan nim dopiero przy drugim czytaniu.

Gdyby wszystkie teksty utrzymywały poziom wspomnianych trzech byłbym wniebowzięty. Z doświadczenia jednak wiem, ze trudno mi dogodzić :-

Amerykańce + Ruskie + Biegun Północny = Wielka Rozpierducha, czyli "Lodowa pułapka" James'a Rollinsa

  • 0



Olaboga! Ale się tutaj dzieje! Wybuchy, pościgi, strzelaniny. Akcja gna na złamanie karku, a co rozdział to cliffhanger. Jeśli przymknie się oko na drętwe opisy przeżyć wewnętrznych i nadmierne zamiłowanie autora do „wskrzeszania” wydawałoby się martwych już bohaterów, to „Lodową pułapkę” czyta się całkiem przyjemnie. Nie ogarniam jednak, dlaczego ludzie są za nią gotowi wybulić nawet stówę na allegro. Przecież to czytadło jakich wiele.

Zawsze jest coś za coś, czyli "My" Eugeniusza Zamiatina

  • 2





Na początek chciałbym, żeby było jasne: nie przeczytałem „Roku 1984”. I cieszę się z tego, ponieważ biorąc pod uwagę jak tu i ówdzie powieść Zamiatina jest porównywana do Orwellowego opus magnum, bałbym się, że nie doceniłbym kunsztu rosyjskiego pisarza, że dołączyłbym do chóru malkontentów narzekających na wtórność pomysłów. A przecież to Zamiatin był pierwszy i muszę powiedzieć, że poczułem się jak znokautowany po lekturze jego książki. Ta powieść wgryzła mi się w najodleglejsze zakamarki mózgownicy i gdzieś tam łaskota mnie po szarych komórkach ciągle przypominając, że skosztowałem czegoś naprawdę dobrego.

Zamiatin pokazuje nam świat prawie idealny, gdzie wszyscy są równi sobie. No może z wyjątkiem „opiekunów”, którzy wydają się być bardziej uprzywilejowanie (stąd to „prawie”), ale suma sumarum jest to świat bez wojen, przemocy i nienawiści. Jednym słowem: bezpieczny. Trzeba tylko wyzbyć się swoich indywidualnych pragnień na rzecz wspólnego dobra. No i jeszcze poddać się całkowitej kontroli państwa (ach te utopie, tam zawsze musi być jakiś haczyk :-) Ale w zamian żyjesz sobie w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa. Oczywiście przewija się tu nieśmiertelne pytanie, czy jest w ogóle jakaś cena którą można zapłacić za wyzbycie się swojego indywidualnego ja, prawa do własnego zdania, do własnych przekonań? Odpowiedź wydaje się oczywista, ale Zamiatin potrafi zasiać wątpliwości, pozostawiając nam na szczęście wolną rękę, co do wyboru jednej z nich. Ale ciekaw jestem kto po przeczytaniu „My” bez zastanowienia stwierdzi, że świat przedstawiony przez Zamiatina jest taki be.

Smutna książka. I na swój sposób straszna…