Philip Roth "Nemezis"

  • 4
Dobry  początek  roku.  Najpierw  Mitchell,  a teraz  „Nemezis”  Philip  Rotha.  Co więcej,  ta niepozorna książeczka to znacznie cięższy kaliber niż historia Jacoba de Zoet. Trzymając się tej stylistyki porównawczej: skoro powieść autora „Atlasu chmur” była dla mnie pokaźną strzelbą na początek nowego sezonu czytelniczego to teraz chyba oberwałem z armaty.  A przecież nie ma tu żadnych fajerwerków literackich, żadnych wymuskanych epitetów i metafor od których aż szczęka opada.  Brak  tu  soczystego  języka,  który  skapywałby  do  naszej  wyobraźni  niczym  najbardziej pożądany napój gasząc nasze pragnienie doświadczenia literackiego nieba. Nie, ta książeczka jest napisana tak prosto i zwięźle, że bardziej nie można. Co więcej, główny bohater wkurzał mnie tak niemiłosiernie, że aż chciałem tam wejść i powiedzieć człowiekowi: „weź się chłopie ogarnij”. Ale w tych napisanych po bożemu zdaniach krył się taki ładunek emocjonalny, takie napięcie, że po przeczytaniu nie mogłem się zdecydować czego właśnie byłem świadkiem? Prostej, acz bezczelnie chwytającej  za serce  historii  o  epidemii  polio w Newark,  czy może  czegoś więcej? Czy Bucky został  ukarany  za  tchórzliwe  pozostawienie  swoich  podopiecznych  w  objęciach  szalejącej epidemii?  Jeśli tak, to czy kara spotkała go z rąk mitycznej nemezis czy żydowskiego Boga, którego chłopak  obwiniał  za  całe  zło.  A  może  koniec  końców  to  tylko  urojenia  pokonanego  przez nieuchronny los człowieka? Tak wiele pytań i tak mało odpowiedzi. Zaiste, idealny przykład na to, że nie liczba stron ma znaczenie.

Krótkie dzieje wesołej Kompanii i kancelisty Jakuba, czyli "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta" Mitchella

  • 0
Jednak chodzi za mną ten blog. Niemal rok przerwy, a ciągle tu zaglądam żeby podejrzeć innych. Szalony rok w którym jakoś tak w okolicach kwietnia zabrakło mi pary do udzielania się tutaj i gdzie indziej, co w porównaniu z dotychczasową częstotliwością wpisów nie zapewni mi raczej tytułu blogera roku. W sumie to myślałem, że to już finito, Bibliożerca is dead, kaput i nie ma sensu ożywiać tego sieciowego trupa, bo po co komu kolejne blogowe zombi? Ale jednak spróbuję. Bo żona kibicuje. Chociaż nie lubi horrorów ;-)


A poza tym rok zacząłem zacną lekturą o której korciło mnie żeby co nieco napisać. „Tysiącem jesieni Jacoba de Zoeta” mianowicie. Powieść o której raczej głośno jest ostatnio, bo w końcu jej autorem jest człowiek od „Atlasu chmur”. Chciałem właściwie od „Atlasu” moja znajomość z Mitchellem zacząć, ale „Tysiąc jesieni” pod choinkę sprezentowane mi zostało przez żonę Mikołaja, zrozumiałe więc co zyskało priorytet na mojej niekończącej się liście „must read”.


O czym rzecz? O malutkiej, sztucznej wysepce Dejimie, będącej dla Japończyków przełomu XVIII i XIX wieku jedynym oknem na cywilizację zachodnią. Na Dejimie stacjonuje bowiem Holenderska Kompania Handlowa, która jako jedyna ma prawo do kontaktów handlowych z szogunatem. Mitchell przybliża nam schyłek owych stosunków, kiedy Kompania przeżarta rakiem korupcji i konfliktami wojennymi chyli się ku upadkowi. Podejmuje mimo to jednak jeszcze ostatni wysiłek, by ocalić swoją zamorską faktorię. I tutaj poznajemy właśnie Jacoba de Zoeta, młodego sekretarza, który ma dopilnować porządku w księgach handlowych Dejimy.


Co jest fajne w „Tysiącu jesieni?” Postacie drugiego planu. Jacob, jako idealista spełnia swoje zadanie głównego bohatera, ale to w scenach prezentujących pozostałych lokatorów Dejimy, Mitchell daje się ponieść swojej wyobraźni. Zaprawdę, „wesoła” to gromadka. Przeróżne typy charakterów, nie do końca jednoznaczne. Dodają kolorytu małej wysepce (a tym samym powieści), przyćmiewając Jacoba. O którym w pewnym momencie Mitchell tak jakby zapomniał i przekazał pałeczkę jego japońskiemu przyjacielowi, tłumaczowi Ogawie. Pewnie to zabieg celowy, ale mnie raczej nie przekonał. Tym samym wątek, który co by nie zdradzać za dużo nazwijmy „klasztornym” wydał mi się nad wyraz nudny. Ale później przypłynęli Brytole i znowu zrobiło się fajnie. Ta książka to przede wszystkim mocne i sugestywne sceny: poród, operacja wyrostka, „inwazja” Brytyjczyków i parę innych. Fabularnie ta książka nie wyważy jakichś bram literackiego nieba, ale to dobrze napisana powieść historyczno-przygodowa, którą dźwigają przede wszystkim cudownie napisane momenty. No i William Pitt.