Mario Vargas Llosa "Lituma w Andach"

  • 0



Moje drugie spotkanie z LLosą przypomniało mi, że jednak powinienem nadgonić braki w znajomości jego dorobku literackiego. „Lituma w Andach” to dla mnie  wzorcowy przykład na istnienie w przyrodzie czegoś takiego jak talent literacki. Na pierwszy rzut oka ta książka nie jest jakoś fabularnie odkrywcza. Ot, historia dwóch policjantów, z których jeden stara się rozwiązać zagadkę znikania mieszkańców pewnej górskiej osady Nacos, a drugi wzdycha do swej wydaje się, że na zawsze utraconej ukochanej. Taki niby kryminał osadzony w dusznej atmosferze robotniczej mieściny na wzgórzach Andów z obowiązkowym wątkiem miłosnym w tle. Naprawdę nic odkrywczego. Żadnych fajerwerków i nagłych zwrotów akcji. Żadnych sztuczek podtrzymujących napięcie. Pewnie ze 3/4 rodzimych autorów kryminałów utkałoby lepszą intrygę, obierając ten sam punkt wyjściowy co Llosa. Nie wierzę jednak, że czytałbym coś takiego z większym zachwytem niż „Litumę w Andach”. Dlaczego? Bo tutaj do gry wszedł jeszcze wspomniany talent do tworzenia słowa pisanego, który sprawił, że nie mogłem się oderwać od lektury. Teraz, kiedy po kilku tygodniach wspominam powieść Peruwiańczyka za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć  jaki był finał śledztwa kaprala Litumy, ale sugestywne sceny partyzanckich mordów, oniryczna atmosfera z historii Dionizosa, czy też komiczne wstawki Litumy do opowieści Tomasita każą mi zakrzyknąć: czapki z głów Panowie i Panie, bo Llosa to stylista jakich mało!