Haiti, voodoo i przeciętny detektyw, czyli "Pan Klarnet" Nicka Stone'a

  • 7
To nie jest pierwsza książka, która przeczytałem w tym roku. To nie jest nawet moja ostatnia przeczytana książka w roku minionym. Po prostu gdzieś w moich szpargałach zagubiłem poniższy tekst (na ogół piszę ręcznie) i całkiem nie tak dawno w końcu go odnalazłem. Ponieważ moje statystyki blogowe kuleją, każdy dodatkowy tekst (nawet mocno spóźniony) jest dla mnie na wagę złota.



 

A jakie były moje wrażenia po "Panu Klarnecie"? Powiem tak: głównego bohatera, detektywa Maxa Mingusa przede wszystkim zapamiętam ze względu na fajne nazwisko (które kojarzyło mi się z Wielkim Mingiem z planety Mongo, choć wizualnie to miałem przed oczyma  raczej Vicka Mackey'a z "The Shield"). Detektyw był bowiem z niego marny. Nie pamiętam, żeby chociaż raz podczas swej eskapady na Haiti wpadł na jakiś trop dzięki swoim rzekomym detektywistycznym umiejętnościom (ponoć kilkudziesięcioletnia praktyka w CV). Wszystkie wskazówki bezczelnie podsuwali mu, jak nie kolega policjant, to inni mniej lub bardziej zainteresowani odnalezieniem zaginionego syna dziedzica gigantycznej fortuny. max Mingus jest tu raczej marionetką, dzięki której swoje interesy rozgrywają miejscowi notable w postaci rodziny Carverów i nieformalny król haitańskich slumsów. Jesli się przymknie oko na tę trochę nudnawą i toporną część śledczą (pytanie czy w kryminale śledztwo powinno wiać nudą) w nagrodę otrzymamy fajny twist, który przestawia wszystkie pionki na szachownicy i nawet można się zastanawiać, czy wybór Maxa był tym najlepszym. Cos takiego było u Lehana w "Gdzie jesteś Amando?".

Acha. Choć Nick Stone nie popisał się przy śledztwie, to bez wątpienia kupił mnie umiejscowieniem fabuły na Haiti i wplątaniem w intrygę elementów voodoo. W ogóle mam wrażenie, że co raz częściej kryminały nie oryginalnymi bohaterami stoją, lecz nietypowym miejscem akcji.

A książkę Nicka Stone'a można przeczytać. Choć nie trzeba.

Stone N., Pan Klarnet, Zysk i S-ka Wydawnictwo 2009.



 Czy Nick Stone wybierając nazwisko dla swego bohatera inspirował się
przeciwnikiem Flasha Gordona? Choć brak mi dowodów, to głowę dałbym
sobie uciąć, że tak było. Dla mnie Mingus ze względu na swą łysinę
miał twarz Vicka Mackey'a z "The Shield" - najlepszego serialu
policyjnego ever.

W Nowym Roku słów kilka...

  • 3
Kolejny rok za nami i gdzieś tak ponad rok blogowania za mną. Przyznaję się, że dolega mi szajba na punkcie ujmowania mojego „bibliożerstwa" we wszelkie możliwe statystyki, ale kiedy przychodzi co do czego (czytaj: czas zrobić małe podsumowanko na koniec roku), odzywa się we mnie jakieś moje nieodgadnione wewnętrzne ja (czytaj: lenistwo), które każe mi wrzucić na luz i oszczędzić wszystkim tego liczbowego bełkotu. Zresztą wynik piętnastu wpisów, to trochę żenujący wstęp do całorocznej statystyki. A przecież trochę tych książek udało mi się przeczytać w tym roku, tylko z tym pisaniem o nich tak nie do końca wyszło. Bloga jednak zamykać nie zamierzam, bo zbyt dużą frajdę sprawia mi pisanie tutaj. Nawet jeżeli piszę tak rzadko. A ponieważ googlowe statystyki pokazują, że ktoś jednak te moje wypociny czyta (czyli WY :-) mam zamiar skrobnąć coś nieco również w tym roku.

Gdybym jednak miał zrobić szybki remanent i wskazać co najbardziej utkwiło mi w głowie z minionego roku, wymieniłbym kilka tytułów. Nie wszystkie otrzymały na „Lubimy czytać” ode mnie maksymalną ocenę (w sumie to chyba nic tak nie oceniłem), ale bez wątpienia były to książki które jakoś mnie ruszyły, sprawiły trochę frajdy, a niektóre dały nawet do myślenia.

„Ameryka nie istnieje” Wojciecha Orlińskiego
Orlińskiego czytać lubię, bo jako jeden z nielicznych na łamach codziennej prasy nie pisze bzdur na temat komiksów. Facet zna się na rzeczy, a na dodatek ma lekkie pióro. Tutaj pokazuje jak bardzo popkulturowe mity zafałszowują nam obraz Stanów Zjednoczonych. Niby nic odkrywczego, ale czyta się świetnie.

„Gottland” Mariusza Szczygła
Ten zbiór reportaży rzucił mną o ścianę. Oto gość, który w „Na każdy temat” budował podwaliny pod tabloidową telewizję, postanowił napisać książkę o Czechosłowacji i nieoczekiwanie zrewidował moje pojęcie o Czechach jako narodzie beztroskich wesołków i piwoszy.

„Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee” Chloe Cooper
A tutaj z kolei zburzony został mój obraz Australii jako raju na ziemi. Jedna głupia śmierć na posterunku policji staje się dla autorki okazją do ukazania dramatu Aborygenów. Mocna rzecz, która przypomina, że w XXI wieku wciąż niestety dzieli się ludzi na równych i równiejszych.

„Instytut” Jakuba Żulczyka
Gdyby nie rodzime realia nie uwierzyłbym, że napisał to Polak. Fabularnie jest tu trochę zapożyczeń z innych horrorów, ale warsztatowo Żulczyk nie ustępuje ani trochę kolegom z zachodu. Super czytadło, które trzyma w napięciu do samego końca.

„Nieposłuszeństwo” Naomi Alderman
Fajna historia o tym jak spokojne życie ortodoksyjnych Żydów zostaje przewrócone do góry nogami, gdy do ich społeczności powraca buntownicza córka rabina.

„Palimpsest” Catherynne M. Valente
Dziwaczna książka, która jednak urzeka plastycznością języka i bogactwem wyobraźni. Przyznaję, że trochę mnie przerosła, ale wciąż gdzieś mi tkwi w głowie. Chciałbym ją jeszcze raz przeczytać.

„Śmierć pięknych saren” Oty Pavla
Nie jest to żadne arcydzieło, ale te opowiadania mają w sobie tyle uroku, że na pewno będę do nich niejednokrotnie wracał.




Nie obyło się bez czytelniczych rozczarowań, ale niech wspomnienie o nich sczeźnie w zakamarkach mej pamięci (co akurat trudne nie jest bo bez wątpienia cierpię na czytelniczą sklerozę).

Mam kilka postanowień noworocznych, ale najważniejsze z nich dotyczy zwiększenia aktywności na powyższym blogu. Ponieważ już na samym początku roku zaliczam niezłą obsuwę, po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że życzenia noworoczne w moim przypadku można sobie wsadzić w... gdzieś.

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku Wam życzę :-)