Michael Crummey "Dostatek"

  • 1

Kolejna zarąbista książka na moim koncie. Taki realizm magiczny w nowofundlandzkich klimatach.

Jak to mawia moja sąsiadka: „Oj Panie, ale tu się dzieje”. Crummey akcję swej książki rozciąga na 200 lat i wprowadza multum wątków i postaci, bawiąc się przy tym chronologią wydarzeń. Nie jest tak skomplikowanie jak u Marqueza (gdzie trzeba było ślęczeć ze spisem wszystkich Buendiów, co by się człowiek nie pogubił w całej familii), ale dołączone drzewko genealogiczne to naprawdę przydatna rzecz. Oczywiście zapomnijmy o prawach fizyki, w końcu łatka „realizm magiczny” zobowiązuje. No i podobnie jak u Marqueza mamy silne postacie kobiece, które choć zbierają cięgi od życia (i mężczyzn), to jednak koniec końców okazują się filarami swoich rodzin. Zresztą sam Crummey nie kryje swych inspiracji kolumbijskim noblistą, otwierając „Dostatek” cytatem z Mistrza, ale w końcu jak się wzorować to na najlepszych. A „Dostatek” pokazuje, że Crummey to pojętny uczeń. No może z wyjątkiem ostatnich 100 stron, kiedy akcja niemiłosiernie przyspiesza, tak jakby Kanadyjczyk wystraszył się, że z „Dostatku” wyjdzie zbyt opasła księga. Tym samym pod koniec traci trochę ze swojego pierwotnego klimatu, a szkoda bo ja mógłbym się smakować w dziejach rodzin Devinów i Sellersów nawet i przez 1000 stron. Niemniej jednak polecam.

Władimir Sorokin "Zamieć"

  • 0

Za oknami zimy ani widu ani słychu, więc postanowiłem zafundować ją sobie książkowo. I to w najlepszym wydaniu, bo rosyjskim. No bo tak sobie myślę, że co jak co, ale jeśli Rosjanie nie będą mogli oddać zimowych klimatów to ja nie wiem kto da radę. Ale spokojnie, dają. Przynajmniej Sorokin, w którego „Zamieci”, pardon za słownictwo, piździ jak w Kieleckiem na dworcu. W tej niesprzyjającej nad wyraz aurze, niejaki doktor Garin musi dostarczyć szczepionkę do jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi wiochy. Wynajmuje więc poczciwego chłopinę Chrząkałę i razem wyruszają  chlebowozem w drogę.

Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak, czyli konie wielkości kuropatw, przyjąłem ze spokojem uznając je za błąd w translacji lub niezbyt udaną metaforę autora. Ale przy kolejnych dziwnościach już wiedziałem, że to nie będzie zwykła podróż.  Zdradzać nie ma co, bo to powieść króciutka. Pięknie napisana i przetłumaczona, przez co nie mogłem się pozbyć wrażenia, że to jakaś klasyka stworzona ponad setkę lat temu. Nawet bohaterowie to takie klasyczne typy jak w lekturze szkolnej: energiczny, oświecony Garin i dla przeciwieństwa głupawy, prostoduszny Chrząkała. Jeden będzie reprezentował nowoczesność Rosji, w drugim zobrazują się jej wady. Przynajmniej tak to na starcie wygląda i tak chciałby Garin żeby wyglądało, ale w czasie podróży okaże się że sam wielki pan doktor nie jest wolny od pokus i nałogów. Wydawałoby się, że standard. Było jednak coś wciągającego w tej fantasmagorycznej i smutnej opowieści o zderzeniu człowieka  z żywiołem i własnymi słabościami. A scena z Chrząkałą przytulającym się do koników dosłownie chwyciła mnie za serce. Łezkę chyba nawet uroniłem.