Calvin
i Hobbes. To chyba najlepsze skojarzenie jakie przyszło mi do głowy po
przeczytaniu „Chłopięcych lat” Roberta McCammona. I nie chodzi mi tu o jakieś
podobieństwa fabularne, bo to jednak dwie różne rzeczy są, ale mam tu na myśli
hołd, jaki obaj autorzy złożyli dziecięcej wyobraźni. Ta historia dwunastolatka,
rozgrywająca się w latach 60. minionego wieku w Alabamie po prostu wgniotła
mnie w fotel, a następnie zmiażdżyła doszczętnie, by na sam koniec wycisnąć łzę
wzruszenia. Naprawdę. To książka, która jest cierniem w oku dla wszystkich
gatunkowych fundamentalistów, bo nie sposób jej w żaden sposób zaszufladkować. To
książka która może nie burzy literackich schematów i nie wytycza nowych ścieżek
w historii literatury, ale za to broni się piękną i wzruszającą historią.
Najbardziej docenią ją Ci w których wnętrzu, pomimo lat na karku, wciąż tli się
dziecięca iskierka. To oni odnajdując w sobie małego Cory’ego uronią łezkę
nostalgii za swoim dzieciństwem. Tych, co tego nie potrafią po prostu nie
jestem w stanie zrozumieć.
Czytać i smakować, bo to magiczna książka.