7 książek, który uwiodły mnie w zeszłym roku :-)

  • I
    21
  • 17
Witam po przerwie. Długiej przerwie. Blog zarósł pokaźną pajęczyną i każdy normalny by sobie już podarował jakąkolwiek pisaninę na nim, ale jakoś cały czas mnie ciągnie w to przykurzone miejsce. Ciekaw jestem czy oprócz mnie ciągnie kogokolwiek innego, ale jeśli ktoś tu jeszcze zagląda to składam najszczersze wyrazy wdzięczności. No i szacun za cierpliwość. Chodzi mi po głowie jakaś koncepcja zmiany formuły bloga, co by zwiększyła się moja na nim aktywność, ale powoli.

Na razie postanowiłem popełnić wpis wspominkowy, na temat najlepszych przeczytanych w zeszłym roku książek. Takie małe podsumowanko, bo bardzo lubię ideę rocznych podsumowań statystycznych. Naprawdę dużo ich się naczytałem na innych blogach i stwierdziłem, że tez takie podsumowanko chcę u siebie. Zanim więc wrócę do regularnego blogowania (jak to mówią do trzech razy sztuka :-) przedstawiam kilka książek, które jak zaznaczyłem w chwytliwym tytule wpisu, uwiodły w zeszłym roku moją skromną osobę.

 Gotowi? No to zapraszam!








1. Matthew Kneale "Anglicy na pokładzie"

Dla mnie absolutny number one. Pozostałe książki są w przypadkowej kolejności, ale gdybym miał wskazywać tę jedną jedyną ponad wszystkie to wybór padłby zdecydowanie na „Anglików”. Przy żadnej innej nie odczuwałem tak wielkiej i czystej radości z czytania jak w przypadku powieści Kneale’a. Rozpisana na kilkunastu narratorów historia wyprawy na Tasmanię (oraz jej bezlitosnej kolonizacji) wyrwała mnie z ciepłych kapci i wygodnych pieleszy domowego ogniska i obudziła drzemiący we mnie zew przeżycia wielkiej awanturniczej przygody :-) Bo w końcu kto nie chciałby zostać kapitanem XIX-wiecznej łajby? Mówię wam! Czysta radocha czytania!



2. Tan Twan Eng "Ogród wieczornych mgieł"

Tutaj przeciwieństwo książki poprzedniej. Powieść stonowana, nie tak brawurowa i porywająca akcją, ale mimo tego kipiąca od emocji skrywanych przez głównych bohaterów. Zdecydowanie najpiękniejsza historia miłosna jaką było mi dane czytać w minionym roku. Jeśli ronię łezkę powodu śmierci jednego z bohaterów (i to wcale nie głównego!) to znaczy, że czytam coś wspaniałego. Szkoda, ze to jedyna rzecz tego malezyjskiego autora u nas.



3. José Saramago "Podwojenie"

Bałem się Saramago. Pogłoski o jego trudnym i charakterystycznym stylu skutecznie mnie odstraszały od lektury jego książek. Kiedy w końcu się zawziąłem wybór padł na „Podwojenie” i… wsiąkłem. Absurdalna historia nauczyciela o fajnym imieniu, który dowiaduje się, że posiada sobowtóra. I o co takie halo, można zapytać. I ja tak właśnie pytałem, ale strona po stronie sam dałem się wciągnąć w paranoję głównego bohatera i razem z nim dążyłem do tragicznego finału. A co do stylu? Zdecydowanie charakterystyczny, ale czy trudny? Co najwyżej wymagający.



4. Chris Beckett "Ciemny Eden"

Podobno niektórzy psioczą na tę powieść: że jest mało odkrywcza i za bardzo naciągana w kreacji bohaterów i świata przedstawionego. Dla mnie była to piękna i smutna historia o konflikcie pokoleń. Jak dla mnie wystarczy.



5. Michael Crummey "Dostatek"

Magiczna saga rodzinna rodem z Nowej Fundlandii. Książka, która byłaby dla mnie „namber łanem”, gdyby Crummey nie skopał końcówki w bezczelny sposób rezygnując z niespiesznej narracji na rzecz fabularnego roller coastera.




6. Stephen King "Przebudzenie"

Okej. To nie jest najlepszy King. Nie dołączę do chóru apologetów Króla twierdzących jakoby „Przebudzenie” było powrotem do formy z czasów „Lśnienia” czy „Miasteczka Salem”.  Przez ogromną cześć historii czułem znużenie alkoholowo-narkotykowymi ekscesami głównego bohatera, bo tym razem wątek obyczajowy King położył koncertowo. Ale, ale… To co zaserwował w finale, jak bardzo nie byłoby groteskowe i przerysowane, sprawiło że poczułem się nieswojo i…. A co tam, przyznam się. Wystraszyłem się. Serio. Naprawdę przeraziła mnie ta dojmująca pustka, którą poczuł główny bohater. Ten brak nadziei na to że po drugiej stronie może na nas czekać cokolwiek dobrego. Za taki finał szacun panie King.



7. Robert McLiam Wilson "Ulica marzycieli"

Miejsce honorowe. Byłaby jedynka, ale to mój powrót do lektury tego irlandzkiego pisarza więc się właściwie nie liczy :-) Jeśli ktoś ma doła i szuka jakiejś pokaźnej dawki optymizmu to zawsze będę mu polecał „Ulicę marzycieli”. To książka z rodzaju tych których chciałbyś być bohaterem. Albo inaczej. Jeśli życie miałoby być jakąś książką to chciałbym żeby było właśnie ta historią o kilku kumplach z Belfastu czasów wojny domowej. Serio. Nawet pomimo tych wybuchających bomb.



Tak wygląda moja siódemka wspaniałych. Ale gdy tak się zastanawiałem nad tym wpisem to właściwie okazało się, ze miniony rok był pełen lekturowych wspaniałości. Mniejszych lub większych, ale jednak trafionych. W innym czasie i nastroju mogłoby się okazać, ze ta lista wyglądałaby zupełnie inaczej. Moze wylądowałaby na niej przejmująca "Zamieć" Sorokina, albo "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta". Albo jeszcze coś innego. Ale póki co wytypowałem te powyższe i mam nadzieję, ze zachęcę kogoś po ich sięgnięcie.

Jeśli chodzi o moje dalsze blogowe istnienie to nie ukrywam, że nie chciałbym rezygnować. Komu się więc podoba to co tutaj wypisuję niech mi kibicuje. Póki co stay tuned!