Moje drugie spotkanie z LLosą przypomniało mi, że jednak powinienem
nadgonić braki w znajomości jego dorobku literackiego. „Lituma w Andach” to dla
mnie wzorcowy przykład na istnienie w
przyrodzie czegoś takiego jak talent literacki. Na pierwszy rzut oka ta książka
nie jest jakoś fabularnie odkrywcza. Ot, historia dwóch policjantów, z których
jeden stara się rozwiązać zagadkę znikania mieszkańców pewnej górskiej osady
Nacos, a drugi wzdycha do swej wydaje się, że na zawsze utraconej ukochanej.
Taki niby kryminał osadzony w dusznej atmosferze robotniczej mieściny na
wzgórzach Andów z obowiązkowym wątkiem miłosnym w tle. Naprawdę nic odkrywczego.
Żadnych fajerwerków i nagłych zwrotów akcji. Żadnych sztuczek podtrzymujących
napięcie. Pewnie ze 3/4 rodzimych autorów kryminałów utkałoby lepszą intrygę,
obierając ten sam punkt wyjściowy co Llosa. Nie wierzę jednak, że czytałbym coś
takiego z większym zachwytem niż „Litumę w Andach”. Dlaczego? Bo tutaj do gry
wszedł jeszcze wspomniany talent do tworzenia słowa pisanego, który sprawił, że
nie mogłem się oderwać od lektury. Teraz, kiedy po kilku tygodniach wspominam powieść
Peruwiańczyka za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć jaki był finał śledztwa kaprala Litumy, ale sugestywne
sceny partyzanckich mordów, oniryczna atmosfera z historii Dionizosa, czy też
komiczne wstawki Litumy do opowieści Tomasita każą mi zakrzyknąć: czapki z głów
Panowie i Panie, bo Llosa to stylista jakich mało!
Łukasz Radecki "Bóg Horror Ojczyzna. Złego początki"
Nie łyknąłem tej książki, co mnie
w sumie zdziwiło. I to bardzo, no bo w końcu wiedziałem co biorę do ręki i
byłem święcie przekonany, że to rzecz dla mnie. W końcu te lata stanu
kawalerskiego z seansami horrorów spod dużej litery B, nie mogły chyba pójść na
marne? Może nie nazwę się już koneserem, ale gdzieś tam we mnie jeszcze tli się
sentyment do tego rodzaju rzeczy. „Bóg Horror Ojczyzna” to właśnie taki horror
klasy B, ale jego autor w ogóle mnie nie kupił swoją historią. Dlaczego? Bo w
przeciwieństwie do wszystkich hymnów pochwalnych na cześć obu zawartych w
zbiorku opowiadań, ja w ogóle nie czuje żadnego klimatu. Obie historie mogłyby
się dziać wszędzie, a mi się wmawia, ze to jakaś prawicowa karykatura naszej RP.
Niby Radecki przedstawia całe tło już na początku, ale po kilku stronach
lektury przestałem mu wierzyć, bo wszystko było takie powierzchowne. Ja wiem,
że to ma być horror klasy B, ale w porównaniu z filmem książka ma łatwiej bo
nie jest ograniczona budżetem, tylko wyobraźnią autora. No i Radecki puszcza
wodze wyobraźni, ale niestety tylko wtedy gdy przychodzi mu opisywać sceny
gore. Tutaj sobie nie folguje, więc rzeczywiście śmiem wątpić, czy ktoś
znalazłby budżet, żeby cosik tak obrzydliwego sfilmować. Szkoda tylko, że
resztę fabuły traktuje po macoszemu idąc po najmniejszej linii oporu, jakby opisywanie
wszystkiego innego poza rozprutymi flakami było dla niego smutną koniecznością.
Justyna Bargielska "Małe lisy"
Po
znakomitym początku roku w końcu wpadka. Szkoda, szkoda, szkoda, bo po
przeczytaniu pierwszego zdania bardzo się nakręciłem na te książkę. Mówię sobie: z takim zdaniem to musi być przednia historia. Niestety zonk. Dla mnie „Małe lisy” to raczej zbiór bon motów - raz bardziej, raz mniej śmiesznych
zdań - niż powieść sensu stricto. Przedzieranie się przez ten słowotok było dla
mnie mordęgą niemiłosierną. Niby jest ten wątek o nożowniku, ale równie dobrze
mogłoby go nie być. Niby są dwie bohaterki, a mogłaby właściwie być jedna. W pewnym
momencie straciłem już orientację czyje wynaturzenia czytam: Magdy czy
Agnieszki? Zero jakiegoś minimalnego wysiłku w rozróżnieniu obu bohaterek. Jak
dla mnie sztuka dla sztuki. W starciu Bibliożerca – Wielka Ambitna Proza
Problemowa: 1:0 dla rzeczonej Prozy.
Michael Crummey "Dostatek"
Kolejna zarąbista książka na moim koncie. Taki realizm magiczny w nowofundlandzkich klimatach.
Jak to mawia moja sąsiadka: „Oj Panie, ale tu się dzieje”. Crummey akcję swej książki rozciąga na 200 lat i wprowadza multum wątków i postaci, bawiąc się przy tym chronologią wydarzeń. Nie jest tak skomplikowanie jak u Marqueza (gdzie trzeba było ślęczeć ze spisem wszystkich Buendiów, co by się człowiek nie pogubił w całej familii), ale dołączone drzewko genealogiczne to naprawdę przydatna rzecz. Oczywiście zapomnijmy o prawach fizyki, w końcu łatka „realizm magiczny” zobowiązuje. No i podobnie jak u Marqueza mamy silne postacie kobiece, które choć zbierają cięgi od życia (i mężczyzn), to jednak koniec końców okazują się filarami swoich rodzin. Zresztą sam Crummey nie kryje swych inspiracji kolumbijskim noblistą, otwierając „Dostatek” cytatem z Mistrza, ale w końcu jak się wzorować to na najlepszych. A „Dostatek” pokazuje, że Crummey to pojętny uczeń. No może z wyjątkiem ostatnich 100 stron, kiedy akcja niemiłosiernie przyspiesza, tak jakby Kanadyjczyk wystraszył się, że z „Dostatku” wyjdzie zbyt opasła księga. Tym samym pod koniec traci trochę ze swojego pierwotnego klimatu, a szkoda bo ja mógłbym się smakować w dziejach rodzin Devinów i Sellersów nawet i przez 1000 stron. Niemniej jednak polecam.
Władimir Sorokin "Zamieć"
Za oknami zimy ani widu ani słychu, więc postanowiłem zafundować ją sobie książkowo. I to w najlepszym wydaniu, bo rosyjskim. No bo tak sobie myślę, że co jak co, ale jeśli Rosjanie nie będą mogli oddać zimowych klimatów to ja nie wiem kto da radę. Ale spokojnie, dają. Przynajmniej Sorokin, w którego „Zamieci”, pardon za słownictwo, piździ jak w Kieleckiem na dworcu. W tej niesprzyjającej nad wyraz aurze, niejaki doktor Garin musi dostarczyć szczepionkę do jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi wiochy. Wynajmuje więc poczciwego chłopinę Chrząkałę i razem wyruszają chlebowozem w drogę.
Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak, czyli konie wielkości kuropatw, przyjąłem ze spokojem uznając je za błąd w translacji lub niezbyt udaną metaforę autora. Ale przy kolejnych dziwnościach już wiedziałem, że to nie będzie zwykła podróż. Zdradzać nie ma co, bo to powieść króciutka. Pięknie napisana i przetłumaczona, przez co nie mogłem się pozbyć wrażenia, że to jakaś klasyka stworzona ponad setkę lat temu. Nawet bohaterowie to takie klasyczne typy jak w lekturze szkolnej: energiczny, oświecony Garin i dla przeciwieństwa głupawy, prostoduszny Chrząkała. Jeden będzie reprezentował nowoczesność Rosji, w drugim zobrazują się jej wady. Przynajmniej tak to na starcie wygląda i tak chciałby Garin żeby wyglądało, ale w czasie podróży okaże się że sam wielki pan doktor nie jest wolny od pokus i nałogów. Wydawałoby się, że standard. Było jednak coś wciągającego w tej fantasmagorycznej i smutnej opowieści o zderzeniu człowieka z żywiołem i własnymi słabościami. A scena z Chrząkałą przytulającym się do koników dosłownie chwyciła mnie za serce. Łezkę chyba nawet uroniłem.
Chris Beckett "Ciemny Eden"
W żadnym wypadku nie zrażać się etykietką science-fiction. Tytułowy Eden, planeta pozbawiona słońca, to ściema. Taki zabieg, by uatrakcyjnić lekturę. Cały myk to wzajemne relacje wśród zamkniętej społeczności, która przez swój skostniały system i niemożność uwolnienia się z więzów przeszłości, wykazuje się totalną ślepotą na zmieniającą się rzeczywistość. W takiej społeczności, która tutaj de facto jest jedną wielką rodziną, nie ma miejsca na indywidualistów pokroju Johna Czerwoniucha. Konsekwencją będzie oczywiście klasyczny konflikt pokoleń. Śledząc go, stajemy się świadkami powolnego rozpadu pewnego wypracowanego na przestrzeni lat ładu i tym samym narodzin nowego początku, ale czy lepszego?
Na fiuta Harry'ego i cycki Geli, naprawdę wciągająca historia.
Patrycja Pustkowiak "Nocne zwierzęta"
Kurczę. Ostatnio w związku z nowym filmem Smarzowskiego wspomniałem mojej żonie, że ja osobiście to takiej prozy jak „Pod Mocnym Aniołem” nie tykałem i w życiu nie tknę. Nie dla mnie bowiem „literatura alkoholowa” i nie bawią mnie skacowani bohaterowie użalający się nad swoim losem. No, ale jak to było w tytule jednego z tych filmów o Bondzie, nigdy nie mów nigdy. Co prawda, nie przeczytałem „Pod Mocnym Aniołem”, ale podejrzewam, ze „Nocne zwierzęta” mogłyby być sprzedawane w pakiecie z książką Pilcha. I małpką w bonusie. Albo lepiej dwiema.
Trzy dni. Tyle trwa akcja tej powieści. Cały boży weekend, ale zbożnych rzeczy w niej nie uświadczyłem. Normalnie jak mawia moja sąsiadka: „Panie toż to czysta sodomia i gomoria”. Główna bohaterka, Tamara Mortus (ostatnio doszedłem do wniosku, że wymyślanie personaliów to nie jest mocna strona naszych rodzimych autorów), patentowana alkoholiczka, postanawia zaliczyć swój ostatni rajd po stolicy. Jest picie, wciąganie, picie, ostry seks i do tego ostre picie. I tak w koło Macieju, aż do finału, który de facto jest formalnością, bo już od pierwszych stron wiadomo jak to się skończy. Ale mimo tego nie mogłem się oderwać od lektury, bo Patrycja Pustkowiak ma dobrą rękę do pisania barwnych zdań i zaskakujących metafor. A przecież jakby się zastanowić, cała historia to takie pierdzielenie o niczym przez nawaloną do granic możliwości laski z Warszawki. A jednak czytało mi się z radochą. Choć to smutne było.
Philip Roth "Nemezis"
Dobry początek roku. Najpierw Mitchell, a teraz „Nemezis” Philip Rotha. Co więcej, ta niepozorna książeczka to znacznie cięższy kaliber niż historia Jacoba de Zoet. Trzymając się tej stylistyki porównawczej: skoro powieść autora „Atlasu chmur” była dla mnie pokaźną strzelbą na początek nowego sezonu czytelniczego to teraz chyba oberwałem z armaty. A przecież nie ma tu żadnych fajerwerków literackich, żadnych wymuskanych epitetów i metafor od których aż szczęka opada. Brak tu soczystego języka, który skapywałby do naszej wyobraźni niczym najbardziej pożądany napój gasząc nasze pragnienie doświadczenia literackiego nieba. Nie, ta książeczka jest napisana tak prosto i zwięźle, że bardziej nie można. Co więcej, główny bohater wkurzał mnie tak niemiłosiernie, że aż chciałem tam wejść i powiedzieć człowiekowi: „weź się chłopie ogarnij”. Ale w tych napisanych po bożemu zdaniach krył się taki ładunek emocjonalny, takie napięcie, że po przeczytaniu nie mogłem się zdecydować czego właśnie byłem świadkiem? Prostej, acz bezczelnie chwytającej za serce historii o epidemii polio w Newark, czy może czegoś więcej? Czy Bucky został ukarany za tchórzliwe pozostawienie swoich podopiecznych w objęciach szalejącej epidemii? Jeśli tak, to czy kara spotkała go z rąk mitycznej nemezis czy żydowskiego Boga, którego chłopak obwiniał za całe zło. A może koniec końców to tylko urojenia pokonanego przez nieuchronny los człowieka? Tak wiele pytań i tak mało odpowiedzi. Zaiste, idealny przykład na to, że nie liczba stron ma znaczenie.
Krótkie dzieje wesołej Kompanii i kancelisty Jakuba, czyli "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta" Mitchella

A poza tym rok zacząłem zacną
lekturą o której korciło mnie żeby co nieco napisać. „Tysiącem jesieni Jacoba de Zoeta” mianowicie. Powieść o której raczej
głośno jest ostatnio, bo w końcu jej autorem jest człowiek od „Atlasu chmur”.
Chciałem właściwie od „Atlasu” moja znajomość z Mitchellem zacząć, ale „Tysiąc
jesieni” pod choinkę sprezentowane mi zostało przez żonę Mikołaja, zrozumiałe
więc co zyskało priorytet na mojej niekończącej się liście „must read”.
O czym rzecz? O malutkiej,
sztucznej wysepce Dejimie, będącej dla Japończyków przełomu XVIII i XIX wieku
jedynym oknem na cywilizację zachodnią. Na Dejimie stacjonuje bowiem
Holenderska Kompania Handlowa, która jako jedyna ma prawo do kontaktów
handlowych z szogunatem. Mitchell przybliża nam schyłek owych stosunków, kiedy
Kompania przeżarta rakiem korupcji i konfliktami wojennymi chyli się ku
upadkowi. Podejmuje mimo to jednak jeszcze ostatni wysiłek, by ocalić swoją
zamorską faktorię. I tutaj poznajemy właśnie Jacoba de Zoeta, młodego
sekretarza, który ma dopilnować porządku w księgach handlowych Dejimy.
Co jest fajne w „Tysiącu
jesieni?” Postacie drugiego planu. Jacob, jako idealista spełnia swoje zadanie
głównego bohatera, ale to w scenach prezentujących pozostałych lokatorów Dejimy,
Mitchell daje się ponieść swojej wyobraźni. Zaprawdę, „wesoła” to gromadka.
Przeróżne typy charakterów, nie do końca jednoznaczne. Dodają kolorytu małej
wysepce (a tym samym powieści), przyćmiewając Jacoba. O którym w pewnym momencie
Mitchell tak jakby zapomniał i przekazał pałeczkę jego japońskiemu
przyjacielowi, tłumaczowi Ogawie. Pewnie to zabieg celowy, ale mnie raczej nie
przekonał. Tym samym wątek, który co by nie zdradzać za dużo nazwijmy
„klasztornym” wydał mi się nad wyraz nudny. Ale później przypłynęli Brytole i
znowu zrobiło się fajnie. Ta książka to przede wszystkim mocne i sugestywne
sceny: poród, operacja wyrostka, „inwazja” Brytyjczyków i parę innych.
Fabularnie ta książka nie wyważy jakichś bram literackiego nieba, ale to dobrze
napisana powieść historyczno-przygodowa, którą dźwigają przede wszystkim
cudownie napisane momenty. No i William Pitt.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)