Witam po przerwie. Długiej przerwie. Blog zarósł pokaźną pajęczyną i każdy normalny by sobie już podarował jakąkolwiek pisaninę na nim, ale jakoś cały czas mnie ciągnie w to przykurzone miejsce. Ciekaw jestem czy oprócz mnie ciągnie kogokolwiek innego, ale jeśli ktoś tu jeszcze zagląda to składam najszczersze wyrazy wdzięczności. No i szacun za cierpliwość. Chodzi mi po głowie jakaś koncepcja zmiany formuły bloga, co by zwiększyła się moja na nim aktywność, ale powoli.
Na razie postanowiłem popełnić wpis wspominkowy, na temat najlepszych przeczytanych w zeszłym roku książek. Takie małe podsumowanko, bo bardzo lubię ideę rocznych podsumowań statystycznych. Naprawdę dużo ich się naczytałem na innych blogach i stwierdziłem, że tez takie podsumowanko chcę u siebie. Zanim więc wrócę do regularnego blogowania (jak to mówią do trzech razy sztuka :-) przedstawiam kilka książek, które jak zaznaczyłem w chwytliwym tytule wpisu, uwiodły w zeszłym roku moją skromną osobę.
Gotowi? No to zapraszam!
1. Matthew Kneale "Anglicy na pokładzie"
Dla mnie absolutny number one. Pozostałe książki są w przypadkowej kolejności, ale gdybym miał wskazywać tę jedną jedyną ponad wszystkie to wybór padłby zdecydowanie na „Anglików”. Przy żadnej innej nie odczuwałem tak wielkiej i czystej radości z czytania jak w przypadku powieści Kneale’a. Rozpisana na kilkunastu narratorów historia wyprawy na Tasmanię (oraz jej bezlitosnej kolonizacji) wyrwała mnie z ciepłych kapci i wygodnych pieleszy domowego ogniska i obudziła drzemiący we mnie zew przeżycia wielkiej awanturniczej przygody :-) Bo w końcu kto nie chciałby zostać kapitanem XIX-wiecznej łajby? Mówię wam! Czysta radocha czytania!
2. Tan Twan Eng "Ogród wieczornych mgieł"
Tutaj przeciwieństwo książki poprzedniej. Powieść stonowana, nie tak brawurowa i porywająca akcją, ale mimo tego kipiąca od emocji skrywanych przez głównych bohaterów. Zdecydowanie najpiękniejsza historia miłosna jaką było mi dane czytać w minionym roku. Jeśli ronię łezkę powodu śmierci jednego z bohaterów (i to wcale nie głównego!) to znaczy, że czytam coś wspaniałego. Szkoda, ze to jedyna rzecz tego malezyjskiego autora u nas.
3. José Saramago "Podwojenie"
Bałem się Saramago. Pogłoski o jego trudnym i charakterystycznym stylu skutecznie mnie odstraszały od lektury jego książek. Kiedy w końcu się zawziąłem wybór padł na „Podwojenie” i… wsiąkłem. Absurdalna historia nauczyciela o fajnym imieniu, który dowiaduje się, że posiada sobowtóra. I o co takie halo, można zapytać. I ja tak właśnie pytałem, ale strona po stronie sam dałem się wciągnąć w paranoję głównego bohatera i razem z nim dążyłem do tragicznego finału. A co do stylu? Zdecydowanie charakterystyczny, ale czy trudny? Co najwyżej wymagający.
4. Chris Beckett "Ciemny Eden"
Podobno niektórzy psioczą na tę powieść: że jest mało odkrywcza i za bardzo naciągana w kreacji bohaterów i świata przedstawionego. Dla mnie była to piękna i smutna historia o konflikcie pokoleń. Jak dla mnie wystarczy.
5. Michael Crummey "Dostatek"
Magiczna saga rodzinna rodem z Nowej Fundlandii. Książka, która byłaby dla mnie „namber łanem”, gdyby Crummey nie skopał końcówki w bezczelny sposób rezygnując z niespiesznej narracji na rzecz fabularnego roller coastera.
6. Stephen King "Przebudzenie"
Okej. To nie jest najlepszy King. Nie dołączę do chóru apologetów Króla twierdzących jakoby „Przebudzenie” było powrotem do formy z czasów „Lśnienia” czy „Miasteczka Salem”. Przez ogromną cześć historii czułem znużenie alkoholowo-narkotykowymi ekscesami głównego bohatera, bo tym razem wątek obyczajowy King położył koncertowo. Ale, ale… To co zaserwował w finale, jak bardzo nie byłoby groteskowe i przerysowane, sprawiło że poczułem się nieswojo i…. A co tam, przyznam się. Wystraszyłem się. Serio. Naprawdę przeraziła mnie ta dojmująca pustka, którą poczuł główny bohater. Ten brak nadziei na to że po drugiej stronie może na nas czekać cokolwiek dobrego. Za taki finał szacun panie King.
7. Robert McLiam Wilson "Ulica marzycieli"
Miejsce honorowe. Byłaby jedynka, ale to mój powrót do lektury tego irlandzkiego pisarza więc się właściwie nie liczy :-) Jeśli ktoś ma doła i szuka jakiejś pokaźnej dawki optymizmu to zawsze będę mu polecał „Ulicę marzycieli”. To książka z rodzaju tych których chciałbyś być bohaterem. Albo inaczej. Jeśli życie miałoby być jakąś książką to chciałbym żeby było właśnie ta historią o kilku kumplach z Belfastu czasów wojny domowej. Serio. Nawet pomimo tych wybuchających bomb.
Tak wygląda moja siódemka wspaniałych. Ale gdy tak się zastanawiałem nad tym wpisem to właściwie okazało się, ze miniony rok był pełen lekturowych wspaniałości. Mniejszych lub większych, ale jednak trafionych. W innym czasie i nastroju mogłoby się okazać, ze ta lista wyglądałaby zupełnie inaczej. Moze wylądowałaby na niej przejmująca "Zamieć" Sorokina, albo "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta". Albo jeszcze coś innego. Ale póki co wytypowałem te powyższe i mam nadzieję, ze zachęcę kogoś po ich sięgnięcie.
Jeśli chodzi o moje dalsze blogowe istnienie to nie ukrywam, że nie chciałbym rezygnować. Komu się więc podoba to co tutaj wypisuję niech mi kibicuje. Póki co stay tuned!
17 komentarzy :
Ulice marzycieli czytałam daaawno temu. I do tej pory mam ją przeczytaną trzeci raz. Świetna powieść. Oglądałam również czteroodcinkowy serial (fajny, ale książka lepsza;). Poza tym czytałam Zaułek łgarza i Autopsję. Czekam na kolejne powieści Wilsona i chyba się nie doczekam :/
Anglicy na pokładzie to coś dla mnie - bardzo lubię, kiedy akcja rozgrywa się na okręcie (i tym trzeszczącym i tym atomowym).
"Anglików", "Dostatek" i "Eden" mam w planach, ale o "Ulicy marzycieli" słyszę pierwszy raz. Jakoś tak ją opisałeś, że koniecznie muszę po to sięgnąć.
Twojego bloga nieprzerwanie obserwuję. Trzeba roku, żebym wyrzucił z nasłuchu, a i to z wahaniem. Sam się borykam od wielu miesięcy z przestojem, więc wiem, jak to jest - blog stoi w miejscu, ale bloger przecież żyje, nawet jak go nie widać ;)
Pozdrawiam serdecznie.
Mam ochotę przeczytać prawie wszystkie :D
Saramago znam, ale czytałam "Historię oblężenia Lizbony". Podobała mi się.
I kibicuję :) Rzadko komentuję, ale lubię zaglądać.
Dzięki, dzięki za kibicowanie. Z Saramago najszybciej w planach mam coś o tytule "Wszystkie imiona". Czeka niecierpliwie na półce. Z tego typu książkami mam problem taki, że odstawiam na ten właściwy moment. Żeby nie czytać w biegu i pośpiechu, bo mam stracha że nie dostrzegę wtedy ich wyjątkowości. I wtedy trafiają do wiecznej poczekalni, niestety. Powoli walczę z tym nawykiem, ale idzie mi opornie.
Wielkie dzięki.
Do "Ulicy marzycieli" mam chyba taki sam sentyment jak Ty do "Na południe od Brazos", którym mnie nęcisz od chwili gdy zaglądam na Twojego bloga. I może w końcu w tym roku się przemogę :-)
Również pozdrawiam.
A ja serialu unikam, bo boję się że zmąci mi moją własną wizję tej zarąbistej powieści. No boję się po prostu sprawdzać :-) W sumie nie wiem jak to się stało, że nie przeczytałem nic więcej Wilsona ("Zaułek łgarza" mam nawet na półce). Gdzieś wyczytałem, że zrezygnował z pisania więc trzeba się cieszyć z tego co mamy. Z drugiej strony jest szansa, że nadgonię wszystkie jego powieści do emerytury :-).
Jeśli lubisz okręty to polecam jeszcze "Terror" Dana Simmonsa, o tragicznej w skutkach ekspedycji do Bieguna Północnego. Powieść z lekkim wątkiem horrorowo-fantastycznym, ale wywodząca się z prawdziwego zdarzenia. Mało która powieść jest tak klimatyczna. Naprawdę czuć było przejmujące zimno Arktyki :-)
Dobrze to rozumiem :) Sama nie lubię czytać hurtem jednego autora, więc jak sobie zapamiętam nazwisko, żeby koniecznie wrócić, to tak czeka i czeka... Mija rok, mija drugi ;) Saramago chyba dwa lata temu czytałam. I. Calvino na studiach, i też chciałam koniecznie coś innego poznać... Szabo czeka, Lem czeka, Pielewin czeka (jego to nawet dwie książki mam na półce ;) )... Chociaż Pielewin akurat najkrócej, bo to odkrycie ze stycznia zeszłego roku.
Ciekawe skąd to się bierze, że chociaż człowiek wie że czeka go literacka uczta woli zmarnować czas na czytadło?
Pewnie ze złudnej nadziei, że ta nieznana okaże się podobną miłą niespodzianką/odkryciem/olśnieniem... Kto nie ryzykuje, ten nie ma ;)
"Ulica marzycieli" faktycznie jest magiczna i sprawia, że ma się ogromną ochotę do niej wrócić. Saramago mnie nieco zmęczył "Historią oblężęnia...", ale po podróży do Portugalii znowu dostałam ochotę, aby go poczytać, bo Portugalczycy są specyficzni. Solidnie polecone lektury, lista "chcę przeczytać" puchnie ;)
Hm, no to niepocieszona jestem, bo polubiłam faceta :/
"Ulicę marzycieli" polecam i ja. Książka, po której dobrze się robi na duszy.
"Eden" koniecznie! :)
Zaglądam, zaglądam, nie rezygnuj z bloga, pisz.
"Ciemny Eden" jest świetny, a "Dostatek" zerka na mnie z półki. Pożyczony. Ech, nie wiem, kiedy się za niego zabiorę.
A "Angików" macałam na TK w Krakowie, ale nie zdecydowałam się. Niedobrze, co?
Do "Brazos" nęcę kogo się da od 1992 roku ;)
Agnes - o "Edenie" przeczytałem pierwszy raz właśnie u Ciebie, od tamtej pory czeka na liście.
Właśnie kończę. Zarąbista książka, choć nie tak beztroska, jak mogło by się wydawać. Ale tak kapitalna, że już kupiłem cały box Wilsona. Jeszcze dobrze nie skończyłem, a już tęsknię za Jake'm, Miśkiem i resztą...
No właśnie, ale mimo tego, że Jake i inni nie mają łatwo to dają radę i gdzieś tam w powietrzu się czuje, że są szczęśliwi. A jednocześnie Wilson serwuje to w taki sposób, ze jestem w stanie uwierzyć, że to nie musi być bajka.
anglicy na pokładzie właśnie na mojej tapecie, kupilam tylko przez twoją opinię:)
Prześlij komentarz