Moje drugie spotkanie z LLosą przypomniało mi, że jednak powinienem
nadgonić braki w znajomości jego dorobku literackiego. „Lituma w Andach” to dla
mnie wzorcowy przykład na istnienie w
przyrodzie czegoś takiego jak talent literacki. Na pierwszy rzut oka ta książka
nie jest jakoś fabularnie odkrywcza. Ot, historia dwóch policjantów, z których
jeden stara się rozwiązać zagadkę znikania mieszkańców pewnej górskiej osady
Nacos, a drugi wzdycha do swej wydaje się, że na zawsze utraconej ukochanej.
Taki niby kryminał osadzony w dusznej atmosferze robotniczej mieściny na
wzgórzach Andów z obowiązkowym wątkiem miłosnym w tle. Naprawdę nic odkrywczego.
Żadnych fajerwerków i nagłych zwrotów akcji. Żadnych sztuczek podtrzymujących
napięcie. Pewnie ze 3/4 rodzimych autorów kryminałów utkałoby lepszą intrygę,
obierając ten sam punkt wyjściowy co Llosa. Nie wierzę jednak, że czytałbym coś
takiego z większym zachwytem niż „Litumę w Andach”. Dlaczego? Bo tutaj do gry
wszedł jeszcze wspomniany talent do tworzenia słowa pisanego, który sprawił, że
nie mogłem się oderwać od lektury. Teraz, kiedy po kilku tygodniach wspominam powieść
Peruwiańczyka za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć jaki był finał śledztwa kaprala Litumy, ale sugestywne
sceny partyzanckich mordów, oniryczna atmosfera z historii Dionizosa, czy też
komiczne wstawki Litumy do opowieści Tomasita każą mi zakrzyknąć: czapki z głów
Panowie i Panie, bo Llosa to stylista jakich mało!
Mazeworld
4 godziny temu
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz