Chłop chłopowi nie przepuści, czyli "Wśród nocnej ciszy" Bratnego i "Nie oświadczam się" Łuki

  • 3
Rany, co za historia. Pierwszy raz natknąłem się na nią chyba u Miłoszewskiego w „Ziarnie prawdy”. Wtedy jednak uznałem ja za wyssaną z palca na potrzeby intrygi kryminalnej, w jaką wplątał się prokurator Szacki. Pamiętam, że wydała mi się nawet trochę naciągana, by nie powiedzieć zupełnie niewiarygodna. To znaczy, o ile fakt zakatowania trzech osób (a właściwie czterech, jeśli się pod uwagę, że jedna z ofiar była w ciąży), w jakiś niepojęty sposób można przyjąć do porządku dziennego, to jednak okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu są tak absurdalne, że początkowo trudno w nie uwierzyć.

Rzecz zdarzyła się jakiejś zapadłej podkarpackiej wsi pod koniec lat 70. W tle był jakiś zadawniony konflikt pomiędzy dwiema rodzinami, ale kropla która przelała czarę goryczy było pomówienie najbogatszego gospodarza o kradzież kiełbachy. Dalej mamy wigilijną noc, PKS pełen powracających z pasterki podchmielonych ludzi i zatłuczenie na śmierć dwójki świeżo upieczonych małżonków i kilkuletniego chłopca. Na koniec zaś wszyscy świadkowie składają przysięgę milczenia, która swą teatralnością przynosi na myśl jakieś tanie historyjki grozy.

Ja wiem, że nie takie rzeczy świat widział, ale czytając najpierw „Ziarno prawdy” nie byłem wstanie tego wszystkiego łyknąć jako fikcji literackiej, a co dopiero jako coś prawdziwego. Wcięło mnie jednak, kiedy jeszcze w zeszłym roku podczas retrokonwersji w robocie natknąłem się na powieść Romana Bratnego „Wśród nocnej ciszy”, która okazała się zbeletryzowaną wersją tych strasznych wydarzeń. Zarwałem dla niej później nockę, tak mnie wciągnęła. Nie przeszkadzało mi nawet, że Bratny uprościł całą historię tworząc sztywny podział na nieskazitelnie dobrych i złych bohaterów. Ani to, że dodał kilka zupełnie nieprawdziwych wątków, by podkręcić emocje i może wycisnąć kilka łez z czytelnika. Tani chwyt, ale na mnie zadziałał. Tych którzy bardziej cenią sobie wierność faktom, sam Bratny odsyła do książkowego reportażu Wiesława Łuki pt. „Nie oświadczam się”. Może jest on troszkę bardziej toporniejszy stylistycznie niż sama powieść (której też raczej nie uznałbym za dzieło pod tym względem), ale warto po niego sięgnąć jako dopełnienie książki Bratnego.

W sumie to obie książki dają przede wszystkim radę, ze względu na podejmowaną historię, a nie jakieś szczególne walory literackie. Niestety, panowie Bratny i Łuka nie są polskimi odpowiednikami Trumana Capote. Szkoda więc, że nie dostaliśmy takiego rodzimego odpowiednika „Z zimną krwią”. To jednak inna liga, choć w swojej klasie nie mniej emocjonująca.


***
W necie można znaleźć można parę artykułów na temat całej tej tragedii. Zrobili nawet o tym film, który w całości można obejrzeć na jutubku.

Zgubne skutki kupowania domu, czyli "Dom kości" Mastertona (i jeszcze trzy fajne opowiadania w bonusie)

  • 7
Tym razem Masterton na tapecie.

Nie pamiętam, żebym jakoś wkręcił się w ten szał na horrory z Ambera w latach 90: w Kinga, Mastertona właśnie, czy innych Saulów i Guyów Smithów. Kiedy zaś w końcu wciągnąłem się w książkową grozę to jakoś unikałem czytadeł tego sympatycznego Brytola, przedkładając je nad dzieła tworzone przez króla zza oceanu. Ostatnio jednak chodzi mi po głowie, żeby nadrobić moje „mastertonowe” zaległości, co nie będzie łatwe biorąc pod uwagę ile w tym czasie natrzepał już historii.

Zacząłem od „Domu kości”. Jak już można się domyśleć po kilku wcześniejszych zdaniach „mastertonologiem” nie jestem, ale na ogół zawsze miałem takie luźne skojarzenie, że Masterton = seks, przemoc, no i jakieś duchy, wampiry itp., itd. Tutaj właściwie są tylko duchy, przemocy tyle co kot napłakał, no a o seksie to już w ogóle można zapomnieć. „Dom kości” to raczej horror młodzieżowy, z domami pożerającymi swoich lokatorów i grupką nastolatków próbujących powstrzymać „tego złego”. Da się czytać, ale dopiero po przełknięciu drewnianych bohaterów i niezwykłych zbiegów okoliczności, bo sama koncepcja ludzi uwięzionych w ścianach została przedstawiona dosyć sugestywnie. Ot czytadło jakich wiele, wcześniej wydane bodajże pod tytułem „Dom szkieletów”. Tutaj jednak powieść została wzbogacona o trzy dodatkowe opowiadania. Nie wiem czy były już one drukowane u nas w jakimś zbiorze, ale warto dla nich przebrnąć przez drętwy „Dom kości”. Albo nawet można go w ogóle olać i od razu dać się uwieść klimatycznym tekstom, które naprawdę mogą przyprawić o gęsią skórkę. Pierwszy z nich, „Szara Madonna” to historia o nieuniknionej karze za grzechy popełnione w przeszłości. Dwa pozostałe zaś, „Kształt bestii” i „Pośpieszny potwór”, traktują o potędze dziecięcej wyobraźni, która niestety nie niesie ze sobą nic dobrego. Niesamowite, że w tych krótkich opowiadaniach jest więcej emocji i grozy niż w znacznie obszerniejszym „Domu kości”, a postacie nie okazują się kłodami drewna udającymi bohaterów literackich. Ale to już chyba tak jest, że jak się produkuje tyle książek to do niektórych przykłada się bardziej, a do innych mniej.


Życie… jak powiedziałby znajomy filozof.

Warto dać się wciągnąć, czyli "Morfina" Szczepana Twardocha

  • 6

Tyle mądrych rzeczy powypisywano o „Morfinie” Twardocha: o nawiązaniach, o zabawach z formą, o grach z konwencją. No wystraszyłem się kurczę, że nie dam rady ogarnąć tak ważkiego dzieła. Na szczęście powieść wciągnęła mnie niesamowicie i to pomimo irytującego głównego bohatera, który jak dla mnie sprawiał wrażenie takiego dużego i rozkapryszonego bachora. No miałem ochotę mu porządnego kopniaka załadować, żeby się ogarnął. Chociaż może lepiej nie, bo pewnie poszedłby do mamusi i nasłał na mnie niemieckich żandarmów jak zrobił to swojemu teściowi, gdy ten zabronił mu się widywać z synkiem. Ale jednak nie mogłem mu nie kibicować, gdy z uporem maniaka bronił się przed wciągnięciem w wir wojennej historii, gwiżdżąc przy tym na ułańską fantazję i drwiąc z karykaturalnego patriotyzmu. A to wszystko napisane fajnym stylem (choć niełatwym), przez co narobiłem sobie ochoty na inne rzeczy spod pióra Twardocha. Są tu rozważania o polskości, tożsamości, patriotyzmie i pewnie o paru innych rzeczach, które niejedna mądra głowa wyłapie. Kto jednak zasiądzie do lektury z nadzieję na dobrą (i niegłupią) rozrywkę, będzie się bawił przednio, choć nie zdziwię się jeśli ponarzeka na snująca się końcówkę i w sumie dość przewidywalny i banalny finał.

W sidłach schematów i nawiązań, czyli "Dybuk" Marka Świerczka

  • 3
Od razu duży plus za postać byłego AK-owca, który na zlecenie ubeków ściga seryjnego mordercę. Kolejny za dokooptowanie do niego pary indywiduów w postaci komunizującego Cygana i zakochanego w judaizmie Niemca. No i jeszcze na dodatek cała trójka wyrusza w Polskę, dopiero co otrząsającą się po wojennej zawierusze, na motocyklach BMW, udając obwoźną trupę cyrkową! Zaiste, doborowa to menażeria, niczym z filmów Tarantino. Albo komiksów Ennisa.

Główny bohater, Rem Sosnkowski, to twardy gość wciąż wierzący w przedwojenny etos Polaka-patrioty. Z tym swoim nożem za pazuchą i honorem na ustach, staje się jakby postacią wyciętą z komiksu o naładowanych testosteronem pulpowych herosach, uroczo przerysowanym bohaterem, którego nie mogłem nie polubić. W przeciwieństwie do fabuły, która jednak minęła się z moimi oczekiwaniami. Uważam, że nie wyszło na dobre historii zmarginalizowanie głównego wątku (nazwijmy go kryminalno-horrorowym), na rzecz próby scharakteryzowania polskiej mentalności i pokazania jakiejś prawdy o tamtych czasach. Dla mnie wyglądało to tak jakby autor przestraszył się, że napisze co najwyżej „zwykły” kryminał albo horror, więc zapobiegawczo wzbogacił go o ważkie i trudne tematy (tu obowiązkowo antysemityzm), które podlał gęstym sosem popkulturowych nawiązań. Na ogół z otwartymi rękami przyjmuję taki misz-masz, ale tutaj według mnie wyszło troszkę łopatologicznie, schematycznie i obrzydliwie pompatycznie. Jeśli był to celowy zabieg autora, to moim zdaniem przeholował. A szkoda, bo kroiła się zarąbista książka…

Ale o co kaman, czyli "Colorado Kid" Kinga

  • 2
Pierwsze kilkanaście stron „Colorado Kida” to jest to co ubóstwiam w Kingu, a mianowicie mięsiście nakreśleni bohaterowie, których jestem w stanie łyknąć i bez problemu polubić (albo znienawidzić). To nie Rollins, który swoje postacie wprowadzał z finezją skandynawskiego drwala. Tutaj krótka rozmowa w restauracji pomiędzy dwójką sędziwych staruszków zajadających się kanapką z homara, a młodą adeptką dziennikarstwa jest bardziej pasjonująca niż wszystkie cliffhangery z „Lodowej pułapki” razem wzięte. Co mistrz to mistrz, ale jednak w przypadku „Colorado Kida” mistrzu trochę przeholował i w sumie kończyłem tę krótką historię trochę wkurzony, że zostałem zrobiony w balona. No bo kiedy Vince Teague prawi nam, że dobra historia powinna mieć początek, środek i koniec, to ja się z nim zgadzam, bo chłop dobrze gada. Ale co ja mam powiedzieć kiedy King gra mi na nosie i pomija jedną z tych składowych dobrej historii. I co z tego, że dobrze się czyta (w końcu to King; no chyba, że pisze ze Straubem), kiedy po skończonej lekturze przychodzi do głowy tylko WTF, ale na pewno nie dlatego że to było takie och i ach. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że gdzieś pomiędzy wierszami znajduje się odpowiedź na nieśmiertelne pytanie „kto zabił”. Pewnie jest tu ogromne pole do popisu dla wszystkich kingologów, tropiących na kartach jego powieści wszelkie smaczki i nawiązania. Ja jednak wymiękam. Acha. I nie przekonuje mnie odczytywanie tej nowelki jako peanu na cześć rzetelnego dziennikarstwa. Bo wierzę, ze Kinga stać na coś więcej.

Hellołinowo po polsku, czyli antologia "Halloween" z Oficynki

  • 1
Na zeszłoroczne halloween Oficynka postanowiła rozpieścić horroromaniaków stosownym zbiorkiem opowiadań. Fajnie, ze pojawiają się u nas takie inicjatywy i kibicuję gdańskiemu wydawnictwu powtórki w tym roku, bo spędziłem nad tą antologia kilka fajnych chwil. Trochę szkoda, że tylko kilka, ale niektórych opowiadań nie byłem stanie ogarnąć. Takiej „Rodziny jeży” to nawet nie dałem rady skończyć. Ja przepraszam, ale haluny neonazisty i stado dzików, które z jakichś powodów są nazywane jeżami to jednak nie moja bajka. Tak jak historie Izy Szolc i Krzysztofa Maciejewskiego. Sorry, ale poległem przy czytaniu. Na szczęście zdecydowana większość to solidne czytadła, może nie z gatunku trzepiących czachę, ale będących fajnym wypełniaczem czasu.

Jeśli jednak miałbym wskazać jakieś „the best of” tego zbioru to bez wahania wymieniłbym opowiadania Łukasza Śmigla, Piotra Rowickiego i Dawida Kaina. O Śmiglu już się na tym blogu wypowiadałem i po opowiadaniu z „Halloween” zdania nie zmieniam. To solidna rzemieślnicza robota. Może facet nie zaskakuje mnie jakąś petardą definiującą gatunek od nowa, ale po raz kolejny kończyłem napisane przez niego opowiadanie z przyjemnością. Na Rowickiego zwróciłem uwagę przy tej antologii. Tutaj też jest z humorem, a stylizowany na wzniosły literacko tekst bardzo fajnie koresponduje z horrorowym akcentem opowiadania. I na koniec crème de la crème całego zbioru. „Książę kłamców” Kaina przenosi nas w niezwykły świat nieuleczalnych książkowych ćpunów, którzy miast najlepszej działki wolą wciągać oryginalne fabuły. Chyba najmroczniejszy tekst w antologii. I najbardziej niepokojący. Chociaż muszę przyznać, ze poznałem się pan nim dopiero przy drugim czytaniu.

Gdyby wszystkie teksty utrzymywały poziom wspomnianych trzech byłbym wniebowzięty. Z doświadczenia jednak wiem, ze trudno mi dogodzić :-

Amerykańce + Ruskie + Biegun Północny = Wielka Rozpierducha, czyli "Lodowa pułapka" James'a Rollinsa

  • 0



Olaboga! Ale się tutaj dzieje! Wybuchy, pościgi, strzelaniny. Akcja gna na złamanie karku, a co rozdział to cliffhanger. Jeśli przymknie się oko na drętwe opisy przeżyć wewnętrznych i nadmierne zamiłowanie autora do „wskrzeszania” wydawałoby się martwych już bohaterów, to „Lodową pułapkę” czyta się całkiem przyjemnie. Nie ogarniam jednak, dlaczego ludzie są za nią gotowi wybulić nawet stówę na allegro. Przecież to czytadło jakich wiele.

Zawsze jest coś za coś, czyli "My" Eugeniusza Zamiatina

  • 2





Na początek chciałbym, żeby było jasne: nie przeczytałem „Roku 1984”. I cieszę się z tego, ponieważ biorąc pod uwagę jak tu i ówdzie powieść Zamiatina jest porównywana do Orwellowego opus magnum, bałbym się, że nie doceniłbym kunsztu rosyjskiego pisarza, że dołączyłbym do chóru malkontentów narzekających na wtórność pomysłów. A przecież to Zamiatin był pierwszy i muszę powiedzieć, że poczułem się jak znokautowany po lekturze jego książki. Ta powieść wgryzła mi się w najodleglejsze zakamarki mózgownicy i gdzieś tam łaskota mnie po szarych komórkach ciągle przypominając, że skosztowałem czegoś naprawdę dobrego.

Zamiatin pokazuje nam świat prawie idealny, gdzie wszyscy są równi sobie. No może z wyjątkiem „opiekunów”, którzy wydają się być bardziej uprzywilejowanie (stąd to „prawie”), ale suma sumarum jest to świat bez wojen, przemocy i nienawiści. Jednym słowem: bezpieczny. Trzeba tylko wyzbyć się swoich indywidualnych pragnień na rzecz wspólnego dobra. No i jeszcze poddać się całkowitej kontroli państwa (ach te utopie, tam zawsze musi być jakiś haczyk :-) Ale w zamian żyjesz sobie w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa. Oczywiście przewija się tu nieśmiertelne pytanie, czy jest w ogóle jakaś cena którą można zapłacić za wyzbycie się swojego indywidualnego ja, prawa do własnego zdania, do własnych przekonań? Odpowiedź wydaje się oczywista, ale Zamiatin potrafi zasiać wątpliwości, pozostawiając nam na szczęście wolną rękę, co do wyboru jednej z nich. Ale ciekaw jestem kto po przeczytaniu „My” bez zastanowienia stwierdzi, że świat przedstawiony przez Zamiatina jest taki be.

Smutna książka. I na swój sposób straszna…