Wesołych Świąt

  • 5

Hohoho! Wesołych Świąt i tony książek pod choinkę... i jeszcze więcej czasu na ich przeczytanie :-)


Tradycyjnie zapraszam też na mojego drugiego bloga, gdzie więcej takich i podobnych rysunków :-)

Różnej maści dewiacje, czyli "Udław się" Chucka Palahniuka

  • 2



To nie jest moje pierwsze spotkanie z Palahniukiem. Zaliczyłem już kiedyś „Fight Club” i „Rozbitka”, tak więc lektura „Udław się” nie była dla mnie jakimś wielkim szokiem. Trzeba jednak oddać autorowi, że zrobił wszystko by wystawić na próbę moje poczucie dobrego smaku.

Nie jest to jednak trudne, jeśli głównym bohaterem zrobi się seksoholika, który na dodatek obraca się w kręgu jemu podobnych i na każdym kroku daje upust swojemu nałogowi. Poza tym Victor Mancini z lubością oddaje się regularnemu dławieniu w ekskluzywnych restauracjach, żerując tym samym na ludzkiej litości (i szczodrości). Na dokładkę dodajmy galerię mniej lub bardziej skrzywionych mentalnie postaci drugoplanowych i wszystko razem umieśćmy w sytuacjach tak absurdalnych (a niekiedy odpychających), że nie pozostaje nam nic innego jak zapytać „co ten gość brał, kiedy to pisał?”.


 
Dla mnie lektura książki Palahniuka to była czysta (chora?) przyjemność. Pewnie dlatego, że dosadny (czy wręcz wulgarny) język podlany został solidną dawką humoru, głównie w postaci sarkastycznego bohatera, dla którego drwina jest chyba jedynym sposobem na przeżycie w tym „palahniukowym” świecie. Ale czy ten świat, w którym wyznacznikiem ludzkiej egzystencji staje się nieustanny pęd do zaspokajania swych hedonistycznych  zachcianek, nie jest trochę podobny do naszego?

Jest jednak jedno „ale”, które trochę burzyło mi mój rubaszny nastrój podczas czytania. Może przesadzam, ale czy matka anarchistka tylko mi przypominała po trosze Tylera Durdena z „Podziemnego Kręgu”? A jeszcze te spotkania dla uzależnionych, zestaw „praktycznych porad”*, konsumpcyjnie rozpasane społeczeństwo... Czy aby Palahniuk się nie powtarza?

* W sumie to te „praktyczne porady” to taki znak rozpoznawczy Palahniuka i bez nich jednak nie wyobrażam sobie jego następnej książki :-)


Palahniuk Ch., Udław się, Niebieska Studnia 2007.



Rybka jest dobra na wszystko, czyli "Śmierć pięknych saren"

  • 4




Niech nie zwiedzie was tytuł tej książki. To nie o sarny wcale tu chodzi, lecz o ryby. O tak. Ryb jest tu dużo: szczupaki, leszcze, węgorze... Po porostu orgazm dla każdego zapalonego rybaka. Mnie łowienie raczej nie kręci, ale zbiór opowiadań Oty Pavla przeczytałem nawet z przyjemnością, a zwłaszcza jego pierwszą część. Te krótkie historyjki z życia Leona Poppera widziane oczyma jego syna, zauroczyły mnie swoją lekkością, ciepłem i optymizmem. Jeśliby użyć wielkich słów to powiedziałbym, że stanowią one hołd dla niełatwej jednak sztuki cieszenia się życiem. Dla mnie te opowiadania pokazują, ze w życiu po prostu chodzi o to, by odnaleźć swój własny sposób na ucieczkę od trudów dnia codziennego. Dla Leona (a później jego syna) są to właśnie owe ryby. Szkoda, że druga część zbioru już tak nie wciąga, co trochę popsuło mi ocenę całości. No chyba, że ktoś naprawdę jest zatwardziałym miłośnikiem moczenia kija w wodzie to wtedy może dać  z czystym sumieniem szóstkę. Pozostali jednak trochę mniej...

Pavel O., Śmierć pięknych saren, Agora 2011.

Biała Wiedźma

  • 2


Pierwsze co przyszło mi na myśl po przeczytaniu „Białej Wiedźmy” to: „O rany, ale tu są drętwe dialogi!”. Wiem, że na papierze naprawdę trudno oddać wrażenie rzeczywistej rozmowy, ale tutaj teksty brzmią jak z jakiejś telenoweli. Rzecz dla mnie to dziwna, bowiem ogólnie widać ze Zalewski ma dryg do pisania. Książkę czytało mi się nieźle, autor mimo natłoku wątków i licznych opisów nie przynudzał, ale na dialogach jednak moim zdaniem poległ całkowicie. Choć w sumie podobno jest to jeden z trudniejszych elementów sztuki pisarskiej, z którym problemy mają nawet starzy wyjadacze, a "Białą Wiedźmą" autor rodem z Kwidzynia dopiero debiutował na rynku wydawniczym.

Jest jednak jeszcze jedna rzecz, która mi nie do końca pasowała, a mianowicie dziwaczna konstrukcja powieści. Najpierw przez 2/3 książki autor serwuje nam thriller, by zamykając wszystkie wątki przejść do części ostatniej, która okazuje się być rasowym horrorem. Niby ci sami bohaterowie, to samo miejsce akcji, ale równie dobrze mogłaby to byc odrębna nowela. Według blurpa wydawca chce widzieć w autorze takiego rodzimego Kinga i były fragmenty "Białej Wiedźmy" które trochę mi książki mistrza przypominały. Kilka razy Zalewskiemu udało się zbudować klimatyczne sceny (ja zapamiętałem zwłaszcza dwie). Ale to nagłe rozdzielenie powieści na dwie nierówne historie trochę zepsuło odbiór całości. Brakowało mi połączenia obu kluczowych wątków: ducha Białej Wiedźmy (choć pojawia się tu i tam to na jej coming out musimy czekać gdzieś przez 500 stron, a przypominam, że jest to postać tytułowa) i seryjnego mordercy, grasującego na Bogu Ducha winnych obywateli stanu Maine (znowu King, hehe :-). Tym samym dostałem dobrą historię, której najbliżej według mnie do thrillera i kiepściutki horror na koniec, co z całości czyni przeciętne czytadło.

Trochę ponarzekałem, ale pewnie kiedyś jeszcze się skuszę na coś pióra Zalewskiego, bo mimo wszystko "Białą Wiedźmę" przeczytałem bez większego bólu i kilka razy mnie nawet wciągnęła.

Zalewski A., Biała Wiedźma, Red Horse 2008.

Bóg zapłać

  • 4


Kurczę. Chciałbym powiedzieć o tej książce, że mi się podobała, ale reportaży Tochmana nie da się ocenić za pomocą przyziemnych kryteriów w stylu facebookowego „Lubię to”. Na dobrą sprawę w ogóle nie powinienem się zachwycać nad tą książką. Zachwyt ma bowiem w swoim znaczeniu jakiś pozytywny oddźwięk, obiecuje pewien rodzaj przyjemności, a mnie po lekturze raczej przyjemnie nie było. Gros przedstawionych historii dotyczy przede wszystkim cierpienia, bólu, zakłamania i ludzkiej zawiści. Jeśli Tochman chciał mną poruszyć to niewątpliwie mu się udało. Do diabła! Właściwie to powinno mu się zabronić pisania, bo nie jest czymś normalnym, żeby słowem pisanym wywoływać złość w czytelniku, żeby z taką łatwością zasiewać niepokój w jego duszy i burzyć spokój jego sumienia. A w tych historiach tkwi właśnie taka siła.

To nie jest tak, że wszystkie reportaże są przytłaczające. Tych opowieści, które mogłyby nieść pocieszenie i nadzieję jest jednak tak mało, jakby autor chciał jeszcze bardziej podkreślić, ze otaczają nas głównie ból i cierpienie. Tym samym „Bóg zapłać” nie jest lekturą na zaśnięcie, ani do śniadania czy zabicia czasu w autobusie. Dla mnie jest książką, która już zawsze przypominać mi będzie o tym, że życie nie jest różowe...

Tochman W., Bóg zapłać, Wydawnictwo Czarne 2010.

Nie ma mocnych na pannę (starą) bez duszy

  • 5



A tutaj niespodzianka. Całkiem przyjemne czytadło o wampirach, wilkołakach i jednej takiej starej pannie, której zadziorny temperament niezbyt ułatwia zamążpójście. Rzecz zaś ma miejsce w wiktoriańskiej Anglii, a więc staropanieństwo Alexii Tarabotti nie przysparza jej dumy wśród angielskiej socjety. A gdyby jeszcze wiedzieli o tym, że nie ma duszy... O tym jednak nikt nie ma zielonego pojęcia, no może poza wspomnianymi na samym początku wilkołakami i krwiopijcami. Im jednak również jest to nie w smak, gdyż owa przypadłość panny Tarabotti ma na nich bardzo negatywny wpływ.


źródło:
http://astres.livejournal.com/

Podobało mi się jak Gail Carriger połączyła w „Bezdusznej” wiktoriańskie klimaty z wątkiem paranormal. Większość humorystycznych sytuacji wygrywanych jest tutaj na nucie sztywnej etykiety brytyjskiej, której co by nie było podporządkować się muszą również rzeczone wilkołaki, wampiry i cała reszta występujących w powieści istot nadnaturalnych. Pojawiający się w książce watek miłosny to samograj, bo panna Tarabotti i lord Maccon tak bardzo za sobą nie przepadają, że w końcu muszą wpaść sobie w objęcia. Wszystko to już kiedyś/ gdzieś było, ale w „Bezdusznej” wciąż bawi. Intryga w którą wplątuje się Alexia też do wyszukanych nie należy, a raczej jest okazją do słownych pojedynków między panną Tarabotti a lordem. Całość jednak w niezrozumiały dla mnie sposób tak ładnie współgrała, że nie mogłem się oderwać od lektury. Naprawdę fajne czytadełko.

Carriger G., Bezduszna, Prószyński i S-ka 2011.

Metafizyczny thriller (no, tak nie do końca)

  • 0


Niesamowite jak okładka może wpłynąć na odbiór książki. Kiedy w moje ręce wpadł „Dimiter” spodziewałem się jakiegoś horroru, takiego w klimatach religijnych (czy wręcz satanicznych). No bo przecież to Blatty, autor „Egzorcysty”, którego co prawda jeszcze nie czytałem, ale jego ekranizacja wśród miłośników horroru (czyli nie wytykając palcami również wśród piszącego te słowa) ma status obrazu wręcz legendarnego. No i ta okładka, z której wręcz wyziera czyste szaleństwo, w które mógł popaść tylko bohater jakiejś pulpowej opowiastki grozy.

A jednak nie. „Dimiter” z horrorem raczej niewiele ma wspólnego, bo choć się na takowy zapowiada, a głównego bohatera można podejrzewać o jakieś piekielne proweniencje, to w finale książka okazuje się (uwaga!) historią szpiegowską z niespełnioną miłością w tle. Z tego co można znaleźć w sieci wynika, że Blatty lubi nazywać swoją powieść czymś w rodzaju „thrillera duchowego”, gdzie nad czynami bohaterów powiewa cień metafizyki i mistycyzmu. I widać, że nie idzie „cobenowskim” tropem, gdzie akcja pruje do przodu na łeb i szyję pozostawiając wiarygodność psychologiczną bohaterów daleko w tyle. Jego ambicje wykraczają ponad zwykłe umilenie czasu czytelnikowi. Nad mordobicie i strzelanie ważniejsza ma być zdolność człowieka do głębokiej duchowej przemiany i umiejętność przebaczenia. Literacko na pewno wykracza to poza standardową powieść sensacyjną. Bohaterowie nie są płascy jak deski, nie brak tu wyszukanych opisów i złożonych metafor. Ale na końcu jednak czułem niedosyt, bo to jednak „zwykła” historia sensacyjno-szpiegowska. Owa atmosfera mistycyzmu i sugerowany wątek nadprzyrodzony gdzieś się po drodze autorowi pogubiły, a szkoda bo stanowiły obietnicę atrakcyjnej lektury. Jednak chyba nie wyszło...
Blatty W.P., Dimiter, Wydawnictwo "Książnica" 2011.

Żydowskość w sosie popkulturalnym

  • 3


Zabierałem się do tej pokaźnej cegły jaką bez wątpienia są „Wieczory kaluki” z ogromnym entuzjazmem. Nic wcześniej nie czytałem spod pióra pana Jacobsona, ale wieść o przyznanym mu w minionym roku Bookerze to dla mnie wystarczający powód by wpisać jego książki na nigdy niekończącą się listę „trzeba przeczytać”. Pewnie na wydanie nagrodzonej „The Finkler Question” jeszcze sobie poczekam, więc postanowiłem zadowolić się „Wieczorami Kaluki”, które notabene również swego czasu do Bookera zostały nominowane.
Przeczytane gdzieniegdzie opinie o książce zarysowały w mojej głowie obraz pasjonującej powieści o żydowskiej tożsamości, przesiąkniętej cynicznym i absurdalnym humorem, ale nie unikającym trudnych pytań i diagnoz. I rzeczywiście: główny bohater Max Glickman jest cyniczny do bólu, a jego cięte uwagi nie jeden raz wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Ojciec starał się wychować go z dala od całej tej spuścizny jaką niesie ze sobą owo „bycie Żydem”, uważając ją za swoistą kulę u nogi, która nie pozwala iść do przodu. Czy bycie Żydem oznacza cierpienie? To pytanie przewija się przez całą powieść, a Max próbuje znaleźć na nie odpowiedź w rozmowach ze swoim kolegą, który wzorem nazistowskich oprawców zagazował swoich rodziców – ortodoksyjnych Żydów.




Im bliżej końca lektury, tym bardziej byłem w stanie się podpisać pod okładkową notą, że to najbardziej żydowska powieść jaką napisano. W takim razie jeśli „Wieczory kaluki” mają być wyznacznikiem żydowskiej powieści to ja podziękuję. To wszystko było zbyt monotonne. Ironiczny styl którym tak się na początku zachwycałem, z każdą kolejną stroną coraz bardziej mnie nużył. Absurdalne sytuacje jakie serwował Jacobson szybko przestały mnie pociągać. Ciekawe jak przyjmują tę powieść Żydzi, bo mnie „Wieczory kaluki” raczej zmęczyły i wzorem ojca Maxa ja również zacząłem uważać, że chyba byłoby warto pozbyć się tego „balastu" jakim jest żydowskość i po prostu żyć dalej.

Jacobson H., Wieczory kaluki, Wydawnictwo Cyklady 2008.

Zafon pisze horror (i nawet mu to wychodzi :-)

  • 9

Oj, gdybym ja miał ze 20 lat mniej na karku... Lektura „Pałacu Północy” byłaby wówczas spełnieniem literackich marzeń wieku dziecięcego, bo pod etykietką powieści dla dzieci i młodzieży sprytnie kryje się rasowy horror, na którego kartach znajdziemy śmierć, klątwę, a nawet tortury. Mamy też wątek nadnaturalny: pociąg widmo z duchami pomordowanych sierot. Zafon nie oszczędza nikogo: ani bohaterów (których wplątuje w pełną niebezpieczeństw intrygę), ani czytelników (którym te kipiące grozą sytuacje przedstawia niezwykle barwnym językiem).





Brakowało mi takich tytułów za dzieciaka. Oj, przechodziłyby mi ciarki po plecach, przechodziły... Ale nie mam już 10 lat i Zafon ze swoim „Pałacem Północy” tak nie do końca do mnie trafia. Może dlatego, że nie wysilił się by utrudnić swoim bohaterom odkrycie tożsamości upiora, z którym dane było im się zmierzyć. A może za bardzo przesadził z metaforami, które moim zdaniem ocierają się o grafomanię. Albo dlatego, że zabrnął w niebezpieczne rejony opisując relacje między rodzeństwem Benem i Sheerą oraz ich ojcem. A może po prostu się czepiam i powinienem się zamknąć czerpiąc radość z niesamowitej opowieści o przyjaźni, zemście i odkupieniu. Jakiś marudny się chyba dzisiaj zrobiłem...
P.S. Ale i tak największy plus za brak happy endu. Tutaj Zafon pogrywa już sobie równo na emocjach swoich czytelników. Można uronić łezkę, albo nawet dwie...
Zafon C.R., Pałac Północy, Muza 2011.

Czeski horror

  • 5

Swoim ograniczonym umysłem postrzegałem Czechów jako kraj wesołków posługujących się najśmieszniejszym językiem świata. W reportażach Szczygła Czechom raczej nie jest do śmiechu, choć niektóre sytuacje w nich przedstawione są tak absurdalne, ze nie sposób utrzymać powagi w trakcie ich lektury.


Co ciekawe pierwsza historia przedstawiona w „Gottlandzie” nie zwiastuje tego przygnębiającego nastroju, który będzie wyzierał z kolejnych stronic. Ot, opowieść o bogatym ekscentryku z początku minionego wieku, który zrewolucjonizował przemysł obuwniczy. Napisana z humorem. Lekka, łatwa i przyjemna. Kiedy jednak zacząłem czytać o Czechosłowacji z czasów komuny dreszcz grozy przechodził przeze mnie niejednokrotnie. Spokojnie. Nie ma tu brutalnych relacji z działań czechosłowackiej bezpieki. Szczygieł to wirtuoz słowa. Nie potrzebuje tanich chwytów by zaciekawić lub zaszokować czytelników. To rzeczywistość w której przyszło żyć Czechom przyprawia o ciarki na plecach. Niby u nas było tak samo, ale jednak po lekturze Szczygła odniosłem wrażenie, że tam było chyba gorzej. Nie wiem. A może po prostu Szczygieł zagrał mi na emocjach, a że nie znam tak przejmującej książki o PRLu łatwiej mi się pochylić nad losem Czechosłowaków. Najbardziej przerażające jest to, że opisane tu są historie które przydarzyły się takim ówczesnym czeskim celebrytom. No bo skoro partia nie wahała się złamać życie ulubieńcom tłumów (olimpijczyk Emil Zatopek wylądował w kopalni uranu!), to jaki strach musieli czuć zwykli szarzy obywatele?
Książkę Szczygła trudno traktować jako dogłębne studium mentalności naszych południowych sąsiadów. Zresztą, autor w żadnym zdaniu nie rości sobie takiego prawa. Wiem jednak, że dzięki tym reportażom poznałem trochę innych Czechów: nie roześmianych amatorów kuflowego piwa, ale doświadczonych przez historię obywateli niewielkiego kraju, którzy znaleźli swój własny (jakże inny od polskiego) sposób na przetrwanie w czasach zniewolenia. Trzeba przeczytać!
Acha! Historia o imperium Batów niby jest zabawna, ale kiedy się nad tym zastanowić to wizja sukcesu czeskiego przedsiębiorcy niebezpiecznie trąci Orwellem. I znów ciarki przechodzą po plecach. Brrr...

Szczygieł S., Gottland, Wydawnictwo Czarne 2010.

#12 Niewiarygodne ilustracje Bohdana Butenki

  • 4

Jako domorosły rysownik szczególną atencją darzę książki po brzegi wypełnione ilustracjami. Zazdrość mnie bierze, kiedy widzę jak pomysłowo potrafią zilustrować dowolną historię mistrzowie tego fachu. W ostatnim „Dużym Formacie” przeprowadzono wywiad z naszym rodzimym mistrzem Bohdanem Butenko, co i mnie skłoniło do napisania krótkiej okolicznościowej notki tym bardziej, że twórca Gapiszona, Gucia i Cezara obchodził nie tak dawno temu swoje 80 urodziny.


Tak w ogóle to niniejszy tekst chciałem rozpocząć tezą, że twórczość Butenki przeżywa swoisty renesans. Po liczbie tytułów zilustrowanych jego ręką jakie rzuciły mi się ostatnio w oczy do takiego wniosku właśnie doszedłem. Szybka internetowa kwerenda uświadomiła mnie jednak, że Butenko ilustruje niemal bez przerwy. Na palcach jednej ręki można policzyć roczniki w czasie których nie ukazała się choć jedna nowa książka, której szata graficzna nie byłaby sygnowana nazwiskiem ilustratora. A karierę zaczął już w roku 1955!!! Pracował nad tak kultowymi tytułami jak „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” Niziurskiego, czy „Wakacje z Duchami” Bahdaja. Swoją kreską ożywiał wiersze takich tuzów poezji dziecięcej jak Chotomska, Brzechwa czy Tuwim. Jak dowiedziałem się z wywiadu maczał palce również w animacji, a tworzony przez niego serial „Gucio i Cezar” animowany był na żywo! W czasie kiedy za wielką wodą studio Walta Disneya wyznaczało standardy nowoczesnej animacji, Butenko zmuszony był robić wszystko metodą chałupniczą. PRL nie rozpieszczało również animatorów.


Kiedy spojrzeć na kreskę Butenki, wpierw może śmieszyć jej prostota. Pamiętam, że ja sam będąc w dzieciństwie zachłyśnięty amerykańską ilustracją komiksową , spoglądałem na jego rysunki z pewnym zażenowaniem. Dzisiaj nie mogę wyjść z podziwu jak nowatorskie było jego podejście do ilustracji, jak umiejętnie wkomponowywał rysunki w opowiadaną historię, jak nie bał się eksperymentować z formą.

Ostatnio nawet zauroczony jego ilustracjami zakupiłem „35 maja” Ericha Kastnera, choć przecież na swojej półce posiadam już jedno wydanie tej zabawnej powieści dla dzieci. Przyznaję jednak, że po tym jak zobaczyłem, co Butenko wyczynia z historią niemieckiego autora nie mogłem się oprzeć: ilustracje rozciągające się na dwie strony, wykorzystanie kolażu, fantazyjne czcionki, zabawa z tekstem. Po prostu cudo.


W ogóle przeszła mi przez głowę taka myśl, że fajnie byłoby skompletować cały dorobek mistrza, ale biorąc pod uwagę jak bogata jest jego bibliografia mój portfel mógłby tego nie wytrzymać. A Butenko mimo podeszłego już wieku wciąż tworzy. Szacunek panie Butenko. Szacunek.
P.S. Ale Marka Piegusa muszę mieć... :-)

#11 Kto ulepił bałwana?

  • 5


Zabawna sprawa z tym „Pierwszym śniegiem” Jo Nesbo, bo zakupiłem go jako prezent gwiazdkowy bynajmniej nie dla siebie. Jednak jak to w przypadku książkowych podarunków bywa, w chwilę po wręczeniu bezczelnie zabrałem się do czytania. Dotarło wtedy do mnie, że niezbyt trafiłem z kolejnością, bo to już szósta część cyklu, ale powyższe okoliczności w żaden sposób nie umniejszyły mi przyjemności z lektury tego norweskiego kryminału.
Jest to dziwne o tyle, że autor kreując postać głównego bohatera serwuje nam schemat jaki był wałkowany w kryminale od dziesięcioleci. Komisarz Harry Hole to detektyw, którego praca już dawno odsunęła w cień życie osobiste. Rozwiedziony. Problemy z alkoholem. Samotnie spędzający wieczory w swym brudnym, zapleśniałym mieszkaniu. Iskierką rozbudzającą żar w jego monotonnym życiu mogłoby być tylko śledztwo w jakiejś niebanalnej sprawie. Takiej, w której mógłby stanąć w szranki z godnym siebie przeciwnikiem. Takim jak Bałwan z „Pierwszego śniegu”. I to nie osoba głównego bohatera jest tym co nie pozwala odłożyć książki na bok, ale jego adwersarz, który swoje makabryczne zbrodnie podpisuje kuriozalną wizytówką w postaci ulepienia śniegowego bałwana. Rozwikłanie jego tożsamości nie przyszło mi łatwo gdyż Nesbo umiejętnie zwodzi czytelnika, a kolejni potencjalni kandydaci szybko kończą w kostnicy. Na plus zaliczyć trzeba również przekonująco pokazany motyw, który popycha Bałwana do kolejnych zbrodni, co czyni go jednym z ciekawszych psychopatów jacy kiedykolwiek gościli na kartach powieści kryminalnych. Trochę natomiast krzywiłem się na finał, który był bardziej w duchu hollywoodzkim niż skandynawskim, ale w sumie Harry Hole pozuje tutaj trochę na takiego amerykańskiego twardziela. Jakże więc mógłby zakończyć swoje dochodzenie jeśli nie w amerykańskim stylu.
Nesbo J., Pierwszy śnieg, Wydawnictwo Dolnośląskie 2010.

#10 Takie sobie Terytoria

  • 6
Zanim przejdę do rzeczy chciałbym, żeby było jasne: jestem wielkim admiratorem prozy Stephena Kinga. Zaczęło się to jeszcze w szkole średniej, kiedy to w moje ręce trafił sfatygowany biblioteczny egzemplarz „Misery”. Od tego czasu z wielką przyjemnością sięgam po jego książki, a niektóre z nich jak „Lśnienie”, „Cmętarz dla zwieżąt” czy nowela „Mgła”, stanowią dla mnie wzorzec literackiego horroru i bez wątpienia znalazłyby się w rankingu najlepszych książek jakie kiedykolwiek przeczytałem. Problem w tym, że King pisze nadzwyczaj dużo. Niesie to za sobą niestety ryzyko, że od czasu do czasu wypuści się coś poniżej czytelniczych oczekiwań. Tak jak „Talizman”.
Tę opowieść o kilkunastoletnim chłopcu King napisał do spółki ze swoim kumplem nie tylko po piórze, Peterem Straubem. Straub, u nas raczej nieznany, za Oceanem zyskał już sobie grono wiernych czytelników. Ja kojarzę go z wydanej dawno temu „Upiornej opowieści”, Przysięgam, że podchodziłem do niej dwa razy, ale ostatecznie musiałem jednak przed nią skapitulować. Gdyby King o tym wiedział, raczej nie zyskałbym sobie jego sympatii, gdyż król horroru darzy „Upiorną opowieść” ogromną atencją, czemu dał wyraz poświęcając jej cały rozdział w swojej kultowej „Danse Macabre”. Nie wiem. Może kiedyś dam jej jeszcze jedną szansę, tak aby powiedzeniu do trzech razy sztuka stało się za dość. Ale wracając do Talizmanu...
Dwunastoletni Jack Sawyer dowiaduje się, że życie jego mamy wskutek choroby nieubłaganie zbliża się ku końcowi. Ale jest na to rada. Wystarczy że zdobędzie umiejscowiony gdzieś na drugim końcu Stanów Zjednoczonych tytułowy talizman. Jednocześnie okazuje się, że świat w którym żyje Jack nie jest jedynym. Istnieją bowiem inne rzeczywistości, mniej lub bardziej podobne do naszej. Jedną z nich są tzw. Terytoria.
„Talizman” jest przede wszystkim powieścią drogi ubraną w fantastyczny sztafaż (wilkołaki, żyjące drzewa i takie tam dziwności). Śledzimy losy Jacka, przemierzającego wszerz Stany Zjednoczone i od czasu do czasu przeskakującego w Terytoria. Choć spodobała mi się koncepcja światów równoległych zamieszkanych przez odpowiedników nas samych (nazywanych dwójnikami), to jednak same Terytoria nie poraziły mnie swoim wyglądem. Zresztą, Jack rzadko się tam zapuszcza. Swoją podróż odbywa głównie po samych USA, ale odniosłem wrażenie, ze autorzy nie do końca przemyśleli jak ta wędrówka ma wyglądać. Wiele wątków jest dopisanych jakby na siłę, a ich fabularne uzasadnienie w ogóle mnie nie przekonywało. King i Straub rzucają chłopca z jednego miejsca w drugie, gdzie spotyka dziwaczne postaci, które za wszelką cenę starają mu się utrudnić dojście do celu i ucieka przed swym wujem który ma chrapkę na zawładnięcie Terytoriami. W skrócie brzmi to nawet interesująco, ale autorzy tak rozwlekają poszczególne rozdziały, że akcja ślimaczy się niemiłosiernie. Gdyby chociaż wynagrodzili to bogactwem kreacji fantastycznego świata, ale gdzie tam. Jak na dwie pisarskie głowy o nieprzeciętnej wyobraźni, stworzeniem fantastycznej krainy na wzór średniowiecznego państwa z domieszką magii raczej nie wznieśli się na szczyt swoich możliwości.
Od dawien dawna „Talizman” był na mojej liście „muszę koniecznie przeczytać”. Teraz mam wątpliwości, czy jest sens zabierać się za jego kontynuację , czyli „Czarny dom”. W ogóle zaczynam się niepokoić, ponieważ na mojej półce na swoją kolej cierpliwie czeka całe siedem tomów „Mrocznej wieży”, w której King rozwija mitologię Terytoriów, a „Talizman” zaś to kolejna po „Bezsenności” i „Sercach Atlantydów” powieść nawiązująca do tego najsłynniejszego kingowskiego cyklu i wszystkie trzy jak jeden mąż nie wzbudziły mojej sympatii. Czy danie główne okaże się lepsze od przystawek? Mam nadzieję, ale "Talizmanu" nie polecam.
King S., Straub P., Talizman, Prószyński i S-ka 2010.
***
A tak na marginesie. Zacząłem się zastanawiać przy „Talizmanie” czy jest sens brnąć w książki których czytanie idzie jak po grudzie? Czy warto ryzykować i przemęczyć się aż do finału z nadzieją, że rozwiązanie wynagrodzi nam trudy lektury? Jeśli zaś dać sobie spokój to w którym momencie sobie odpuścić? Przy pierwszych oznakach zmęczenia? Po pierwszych 50 stronach? Czy może wtedy gdy czytanie trwa dłużej niż np. miesiąc? Ciekaw jestem Waszych opinii jak sami radzicie sobie z „opornymi książkami”?

#9 Z tęsknoty za bibliofilskim rajem

  • 6

Chociaż przy poprzednim wpisie zaznaczyłem, że nie będzie żadnych podsumowań i rok miniony zaliczyłem do zamkniętych, to jednak stwierdzam, że nie mogę nie wspomnieć o jednej z najlepszych książek jakie mi dane było czytać nie tylko w roku 2009, ale i w całym życiu.
Mowa tu oczywiście o uroczym zbiorze esejów autorstwa Anne Fadiman zatytułowanym „Ex libris. Wyznania czytelnika”. Co takiego jest w tych kilkunastu tekstach, że uznałem ich przeczytanie za jedną z najciekawszych przygód jakie mi w moim czytelniczym życiu dane było przeżyć? Przede wszystkim miłość do słowa pisanego, wylewająca się tutaj z każdej strony, podkreślana niemalże w każdym zdaniu. Bibliofilstwo autorki osiąga tutaj taki stopień, że nie jeden specjalista wydałby skierowanie na jakąś przymusową terapię. W świecie gdzie niemal na każdej ulicy bombardowani jesteśmy obrazkową papką, gdzie jednym z wyznaczników pozycji społecznej jest ilość cali w telewizorze, a szczytem konwersacji jest wysłanie komórką trzystu znakowej wiadomości, upodobanie autorki do słowa pisanego zakrawa na jakieś zboczenie. Bez względu na to czy jest to pasjonująca XIX-wieczna powieść czy zwykły katalog wysyłkowy, Fadiman pożera je niczym wygłodniały drapieżca na swoją ofiarę. I wciąż nie ma dosyć.


Zakochałem się w „Ex librisie", ale jest to miłość podszyta zazdrością. Bo ja nie pamiętam tak jak autorka książek z mojego z dzieciństwa. Nie potrafię wymienić żadnej lektury, która towarzyszyła mi podczas wchodzenia w dorosłość. Nie wzruszyłem się losami Sokolego Oka, choć pięcioksiąg Jamesa Fenimore’a Coopera od dzieciaka stoi na mojej półce (a właściwie jego trzy części, bo dwóch kolejnych nigdy nie zdążyłem skompletować). Choć brylowałem na lekcjach polskiego (skromność ponad wszystko), nigdy nie zaraziłem się bakcylem poezji. Ba, nawet lektur nie czytałem. Po prostu książki przez długi czas nie stanowiły najważniejszej części mojego życia. Zupełnie odwrotnie niż u Fadiman.
Dzisiaj pożeram książki łapczywie jakbym chciał nadrobić stracony czas, zapominając jednak w czym tkwi istota czytania. „Ex libris” mi o tym przypomina: bezczelnie obnaża moje lekturowe braki, zmusza do refleksji nad moim sposobem czytania i uświadamia, że mój książkowy świat to ledwie fasada bibliofilskiego raju do jakiego należą czytelnicy pokroju Anne Fadiman. Właściwie powinienem tę książkę znienawidzić, ale jest tak cudownie napisana, że nie da się jej nie kochać. Polecam.

Fadiman A., Ex Libris. Wyznania czytelnika, Świat Literacki 2004

#8 Łoł! To już Nowy Rok!

  • 7
Ajajaj. Trochę się opuściłem w prowadzeniu bloga. Jeszcze się nawet porządnie nie rozkręciłem (ledwie siedem postów!) a tu już taki poślizg. Wstyd. Tym bardziej, ze to mój pierwszy blogowy początek roku i warto byłoby go rozpocząć z hukiem. Niestety, dopadła mnie jakaś dziwna niemoc twórcza (w niektórych kręgach zwana lenistwem), z której mam nadzieję się w końcu wyleczyć.
Ponieważ ruszyłem z blogiem całkiem niedawno, robienie jakichkolwiek podsumowań czytelniczych mija się z celem. Nie tylko dlatego, że zamieściłem raptem z pięć recenzji. Po prostu w wyniku niedawnej awarii dysku twardego straciłem również listę przeczytanych w minionym roku książek, a pamięć jednak już nie ta co kiedyś. Jest to tym samym koronny dowód na to jak nonszalancko podchodzę do czytania. Obawiam się, że ostatnio nie traktuję je jako przyjemnego hobby, którym powinienem się delektować, ale jak dokuczliwy nałóg w którym chodzi nie o jakość tylko ilość przeczytanych pozycji. Efektem jest stos przeczytanych książek z których nic nie pamiętam. W tym roku mam zamiar więc się opamiętać. Nadal moim marzeniem jest czytać jak najwięcej, ale chciałbym raczej na koniec czuć satysfakcję z przyjemnej lektury, a nie z ilości przeczytanych woluminów.
Ponadto razem z moją Iloną postanowiliśmy ograniczyć nasze książkowe zakupy w merlinie i empiku na rzecz mniejszych księgarń. W dobie kryzysu wielkie sieci odbiją sobie sprzedaż na niedzielnych czytelnikach i produktach nie mających z książką nic wspólnego. Biorąc pod uwagę, że i tak nie wytrzymam miesiąca bez kupna nowej książki, lepiej żebym wydał swoje skromne zasoby w miejscu gdzie jestem traktowany jak czytelnik, a nie kolejny klient w kolejce.
Może dzięki temu baczniej będę zwracał uwagę na tytuły które kupuję. Książek mi przybywa, a miejsca na nie wprost przeciwnie. Skoro nie przewiduję żadnych rozstań z moją biblioteczką, fajnie gdyby znajdowały się w niej lektury do których z chęcią bym wracał w przyszłości, a nie jednorazowe czytadła.
***
No tak. Tym przydługim wpisem wymigałem się od napisania jakiejś recenzji. Proszę więc o cierpliwość. Tak wyszło, ze jestem w trakcie czytania trzech książek. Przede wszystkim dawkuję sobie fenomenalne eseje Wojciecha Orlińskiego o Stanach Zjednoczonych. Delektuję się również soczystą prozą historyczną autorstwa Hilary Mantel. Niestety, wcześniej jednak chyba skończę "Talizman" duetu King/Straub. To lektura rozpoczęta jeszcze w minionym roku i meczę się przy niej niemiłosiernie. Obawiam się,że będzie to żelazny kandydat do tytułu gniota roku, a przynajmniej do jednego z największych rozczarowań. W świetle moich postanowień trochę niefortunnie wkroczyłem w ten nowy rok czytelniczy, ale jakoś nie potrafię tak łatwo odstawić rozpoczętej już książki. Zwłaszcza jak jest moją własnością.
***
Jeszcze tylko króciutko na koniec. Co prawda życzenia noworoczne w okolicach 20 stycznia zakrawają na żart, ale są zupełnie szczere. Po prostu życzę wszystkim książkożercom, żeby ten Nowy Rok upłynął pod znakiem jednej wielkiej literackiej uczty.
***
Acha. Podsumowanie będzie w następnym roku, gdy będzie co podsumowywać. No chyba, że okaże się, że Majowie mieli rację :-) Pozdrawiam!