Jednak chodzi za mną ten blog.
Niemal rok przerwy, a ciągle tu zaglądam żeby podejrzeć innych. Szalony rok w
którym jakoś tak w okolicach kwietnia zabrakło mi pary do udzielania się tutaj
i gdzie indziej, co w porównaniu z dotychczasową częstotliwością wpisów nie
zapewni mi raczej tytułu blogera roku. W sumie to myślałem, że to już finito,
Bibliożerca is dead, kaput i nie ma sensu ożywiać tego sieciowego trupa, bo po
co komu kolejne blogowe zombi? Ale jednak spróbuję. Bo żona kibicuje. Chociaż
nie lubi horrorów ;-)
A poza tym rok zacząłem zacną
lekturą o której korciło mnie żeby co nieco napisać. „Tysiącem jesieni Jacoba de Zoeta” mianowicie. Powieść o której raczej
głośno jest ostatnio, bo w końcu jej autorem jest człowiek od „Atlasu chmur”.
Chciałem właściwie od „Atlasu” moja znajomość z Mitchellem zacząć, ale „Tysiąc
jesieni” pod choinkę sprezentowane mi zostało przez żonę Mikołaja, zrozumiałe
więc co zyskało priorytet na mojej niekończącej się liście „must read”.
O czym rzecz? O malutkiej,
sztucznej wysepce Dejimie, będącej dla Japończyków przełomu XVIII i XIX wieku
jedynym oknem na cywilizację zachodnią. Na Dejimie stacjonuje bowiem
Holenderska Kompania Handlowa, która jako jedyna ma prawo do kontaktów
handlowych z szogunatem. Mitchell przybliża nam schyłek owych stosunków, kiedy
Kompania przeżarta rakiem korupcji i konfliktami wojennymi chyli się ku
upadkowi. Podejmuje mimo to jednak jeszcze ostatni wysiłek, by ocalić swoją
zamorską faktorię. I tutaj poznajemy właśnie Jacoba de Zoeta, młodego
sekretarza, który ma dopilnować porządku w księgach handlowych Dejimy.
Co jest fajne w „Tysiącu
jesieni?” Postacie drugiego planu. Jacob, jako idealista spełnia swoje zadanie
głównego bohatera, ale to w scenach prezentujących pozostałych lokatorów Dejimy,
Mitchell daje się ponieść swojej wyobraźni. Zaprawdę, „wesoła” to gromadka.
Przeróżne typy charakterów, nie do końca jednoznaczne. Dodają kolorytu małej
wysepce (a tym samym powieści), przyćmiewając Jacoba. O którym w pewnym momencie
Mitchell tak jakby zapomniał i przekazał pałeczkę jego japońskiemu
przyjacielowi, tłumaczowi Ogawie. Pewnie to zabieg celowy, ale mnie raczej nie
przekonał. Tym samym wątek, który co by nie zdradzać za dużo nazwijmy
„klasztornym” wydał mi się nad wyraz nudny. Ale później przypłynęli Brytole i
znowu zrobiło się fajnie. Ta książka to przede wszystkim mocne i sugestywne
sceny: poród, operacja wyrostka, „inwazja” Brytyjczyków i parę innych.
Fabularnie ta książka nie wyważy jakichś bram literackiego nieba, ale to dobrze
napisana powieść historyczno-przygodowa, którą dźwigają przede wszystkim
cudownie napisane momenty. No i William Pitt.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz