Po
znakomitym początku roku w końcu wpadka. Szkoda, szkoda, szkoda, bo po
przeczytaniu pierwszego zdania bardzo się nakręciłem na te książkę. Mówię sobie: z takim zdaniem to musi być przednia historia. Niestety zonk. Dla mnie „Małe lisy” to raczej zbiór bon motów - raz bardziej, raz mniej śmiesznych
zdań - niż powieść sensu stricto. Przedzieranie się przez ten słowotok było dla
mnie mordęgą niemiłosierną. Niby jest ten wątek o nożowniku, ale równie dobrze
mogłoby go nie być. Niby są dwie bohaterki, a mogłaby właściwie być jedna. W pewnym
momencie straciłem już orientację czyje wynaturzenia czytam: Magdy czy
Agnieszki? Zero jakiegoś minimalnego wysiłku w rozróżnieniu obu bohaterek. Jak
dla mnie sztuka dla sztuki. W starciu Bibliożerca – Wielka Ambitna Proza
Problemowa: 1:0 dla rzeczonej Prozy.
Miejskie strachy
15 minut temu
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz